Wspólnota – dar i zadanie

Wielu z nas należy do wspólnot i grup modlitewnych. Przychodząc do nich, kierujemy się różnymi motywacjami. Dlatego chciałabym na początku postawić pytanie: czym w ogóle jest wspólnota modlitewna i czy w pewnych sytuacjach jest tym, czym być powinna?


Trafiłam do wspólnoty, bo poszukiwałam pomocy w sytuacji, kiedy zawalił mi się świat – zmarł mój tato, a ja byłam wówczas bardzo młodą dziewczyną (miałam szesnaście lat). Z kolei moja mama znalazła się we wspólnocie ze względu na mnie, bo po prostu bała się o mnie i mojego brata. Chciała wiedzieć, dokąd chodzimy. W ten sposób przyszła i została do dziś. Do wspólnot często przychodzą także ludzie, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, są samotni. Z pewnością są i tacy, którzy szukają Jezusa. Jak widać – te powody mogą być bardzo różne. Jednak wspólnota (grupa) modlitewna powinna być miejscem naszego osobistego spotkania z żyjącym Jezusem. To właśnie jest fundamentem, na którym należy budować: idę na spotkanie, bo chcę Go spotkać. Wszelkie inne powody, nawet wielkie przyjaźnie, uniesienia na modlitwie, dobre samopoczucie, pocieszenia – nie są trwałe i nie pomogą przejść nam przez burze i trudności. Jedynie Jezus ma moc nas przez nie przeprowadzić.


Wzloty i upadki


Proponuję przyjrzeć się teraz kilku etapom bycia we wspólnocie i temu, jak Pan nas prowadzi. Pierwszy etap to czas zachwytu wspólnotą. Wiąże się zazwyczaj z mocnym doświadczeniem Boga, radością, otwartością na innych. Łatwo wtedy wchodzić w śpiew, spontaniczną modlitwę, gesty. To pociąga nasze serce i znajdujemy w tym upodobanie. Do tego stopnia, że możemy być po prostu oczarowani wspólnotą i wszystkim, co się w niej dzieje. Nie doświadczamy żadnych trudności, by co tydzień przychodzić na spotkanie, a wręcz biegniemy na nie „jak na skrzydłach”, pociągani przez Pana. Charakterystyczna jest wtedy lekkość we wszystkim, co przychodzi nam we wspólnocie robić. Nie czujemy wysiłku ani zmęczenia, a to co robimy przynosi nam ogromną radość. Nic nas nie denerwuje ani nam nie przeszkadza. Można powiedzieć, że Bóg wręcz unosi nas jak orzeł na swoich skrzydłach. To fantastyczne uczucie. Niestety ten piękny czas nie trwa wiecznie. Po nim przychodzi kolejny etap, który jest wręcz odwrotnością poprzedniego. W naszym sercu rodzi się negacja wszystkiego, co się dzieje. Zaczynamy wyraźniej widzieć słabości innych, zaczyna nam brakować sił i zapału, często nie chce się nam już dalej służyć, zniechęcamy się, łatwo usprawiedliwiamy swoją nieobecność na kolejnych spotkaniach lub posługach. Co gorsza, nawet kiedy przełamiemy w sobie niechęć i jednak przychodzimy – wszystko nas denerwuje. Od doboru pieśni, interpretacji Słowa Bożego, prowadzącego spotkanie – po osobę, która modli się obok mnie. Nawet bez konkretnego powodu wszystko poddajemy w wątpliwość. Tak jakby Bóg, który przed chwilą niósł mnie na skrzydłach – nagle zniknął. Brak podjęcia refleksji nad tym, co się dzieje, powoduje, że niestety wielu ludzi na tym etapie odchodzi ze wspólnoty. Dlatego zanim to się stanie, warto postawić sobie pytania: Dlaczego chcę odejść? Co mnie denerwuje? Dlaczego nie chce mi się dłużej służyć? Co się stało, że wszystko się zmieniło? Te pytania prowadzą do odkrycia prawdy naszego serca i do rozeznawania. Dlatego, jeśli przetrwamy ten trudny czas, okaże się, że był on znacznie owocniejszy niż ten pierwszy. Sama doświadczyłam odejścia ze wspólnoty na dwa lata, po tym, gdy zanegowałam wszystko, co dobrego się w niej działo. To były dwa lata „duchowego tułania się” po świecie. Ta „tułaczka” była wynikiem źle podjętej decyzji. W sytuacjach, gdy ktoś odchodzi, bo Bóg wzywa go w inne miejsce, do czego innego – sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Natomiast kierując się złymi doświadczeniami, niejednokrotnie narażamy się na nie mniej „trudne” gdzie indziej. Takie odejście jest czymś złym, jest pełne niepokoju i chaosu.


Trzeci etap przychodzi w momencie, gdy w czasie kryzysu podejmiemy refleksję i rozeznanie i ostatecznie decydujemy się zostać. Wtedy zaczyna się etap służby, kiedy już uświadamiamy sobie, że nie jesteśmy we wspólnocie tylko po to, by brać i coś otrzymywać od innych, ale by dawać. To doświadczenie zupełnie zmienia patrzenie i myślenie na temat bycia i uczestniczenia we wspólnocie. Przestajemy sami być w centrum i oczekiwać, że wszystko musi się „kręcić” wokół nas i naszych potrzeb. W centrum zaczyna być Jezus, który posyła nas do innych. Zaczynają być ważne potrzeby i braki innych, ale w znaczeniu zadawania sobie pytania: jak ja mogę pomóc? co ja mogę dać? Nasza obecność we wspólnocie przestaje być naznaczona postawą: co dostaję, a pojawia się pytanie: co do niej wnoszę? Wtedy czyjeś odejście staje się naszym osobistym problemem i bólem, bo jesteśmy za te osoby w pewnym stopniu odpowiedzialni. Dlatego nasze „być” lub „nie być” we wspólnocie nie jest bez znaczenia, nie jest neutralne, ale ma ogromne znaczenie dla innych. Czasem już sam fakt, że przez wiele lat jesteśmy wierni, a inni to widzą, ma ogromne znaczenie i może zachęcać do naśladowania. Dlatego należy postawić sobie pytanie: jaką jakość duchową ma moja obecność? Warto zaznaczyć, że jeśli wnoszę chaos, agresję, zazdrość, niezadowolenie czy brak miłości – cała wspólnota to odczuwa. Im bardziej wnosimy pokój i miłość – tym bardziej budujemy Królestwo Boże. Nawet jeśli jestem jedną z trzystu osób – moja obecność zawsze zostawia ślad. Ważne jest także, aby pamiętać, że Jezus na wszystkich etapach naszego bycia we wspólnocie nas uzdrawia. Na pierwszym etapie najczęściej ze smutku i tego, co nie pozwala nam cieszyć się i podziwiać świata. Także cieszyć z siebie samego. Na drugim etapie Jezus najczęściej dotyka braku pokory i do niej prowadzi. Pokazuje, że już nie tylko moje zdanie, moje rozumienie jest w centrum, ale umiejętność słuchania i przyjęcia drugiego człowieka. Co więcej, moje odczucie czy widzenie rzeczywistości może być mylne. Na trzecim etapie z kolei – Jezus prostuje w nas i uzdrawia to, w czym nie jesteśmy podobni do Niego. W tym wyraża się też ostateczny cel naszego bycia we wspólnocie – byśmy stawali się podobni do Jezusa. Zaczynamy też wtedy rozumieć, że On potrzebuje nas, by się nami posługiwać: naszą obecnością, uśmiechem, pogodą ducha, dobrym słowem, a czasem milczeniem – każdym obdarowaniem. A ostatecznie, by inni ludzie patrząc na nas – widzieli zmartwychwstałego Pana i czuli Bożą obecność.


Fundamentem jest JEZUS


Nawet gdy służymy Panu – mogą nachodzić nas pokusy i negacja. Może też pojawić się nowy zachwyt wspólnotą. Ważne jest w tym, by mieć wewnętrzną czujność i rozeznawać poruszenia, nie być człowiekiem, który żyje w sposób bezrefleksyjny i nie zastanawia się, dlaczego coś dzieje się w życiu lub sercu, skąd się to bierze i dokąd prowadzi. Dobrze jest stawać przed Bogiem i pytać Go, a także siebie samego: co się ze mną dzieje? co się dzieje we wspólnocie? Ważne jest, abyśmy stawali się ludźmi stabilnymi, a warunkiem tego jest wchodzenie w rozeznawanie. Jeśli we wspólnocie zaczynają przeważać ludzie niestabilni – przestaje się ona rozwijać i zamyka się na nowe osoby. Przede wszystkim dlatego, że takie nowe osoby powinniśmy „łowić” (zgodnie z wezwaniem Jezusa). A jeśli nie jesteśmy stabilni, to tak koncentrujemy się na sobie, że już nic innego nie widzimy, na nic innego nie mamy czasu, po prostu „kisimy się” we własnym sosie. Z tego powodu wspólnota staje się hermetyczna i nikt nowy nie może do niej wejść, a przez to może przerodzić się z czasem w antywspólnotę. Widać to na spotkaniach modlitewnych, gdy pojawiają się nowe osoby, ale nikt ich nie wita, nie zajmuje się nimi, nie zachęca, by zostały i one często odchodzą. A to duża strata, bo nowe osoby wnoszą świeży powiew ducha i rozwiązanie dla wielu problemów. One po prostu przynoszą Boga, choć są też dla nas zadaniem. Stąd konieczność formacji i „wychodzenia z siebie”. Czasem prosty, serdeczny gest powitania kogoś na spotkaniu, zapytania jak ma na imię, już jest dużym krokiem naprzód. W tym wszystkim warto pamiętać, by nie zgubić fundamentu – osobistego spotkania z Jezusem. Jeśli to będzie w naszym sercu – przejdziemy przez te wszystkie etapy zwycięsko i nic nie podważy naszej wierności. A sprawcą tego będzie Jezus Chrystus, wszystkie inne przyczyny staną się dla nas drugorzędne.


Inga Pozorska/Szum z Nieba nr 110/2012


 

Możesz również polubić…