Daj się zaskoczyć!

O tym, co zrobić, by bierzmowanie nie było oficjalnym pożegnaniem z Kościołem, i jak dać się zaskoczyć Duchowi Świętemu, z biskupem Edwardem Dajczakiem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Przed miesiącem byłem świadkiem sceny: gimnazjaliści z agresją wygarnęli księdzu, co sądzą o „parafkach” przed bierzmowaniem. Żaden z nich nie był na Mszy, ale wszyscy ustawili się posłusznie w ogonku do zakrystii. Gdy ksiądz nie chciał niektórym z nich podpisać „dzienniczka”, odpowiedzieli bluzgami…

Główny problem, o który rozbijamy się jako Kościół, to nie parafki, podpisy, pieczątki, ale problem wiary i doświadczenia Pana Boga, którego młodzi nie mają. Szarpiemy się z nimi na pułapie powinności, wymagań, nakazów. Oni chcą to bierzmowanie „zaliczyć” (gdy się zapyta, po co, to zbyt wielu nie potrafi odpowiedzieć, odważniejsi bąkną coś o papierku przed ślubem). Chcą mieć problem z głowy. Zdecydowanie za mało jest tych, którzy motywują bierzmowanie przyjęciem Ducha Świętego. Ten stan musi decydować o treści przygotowania i formach.

Znajomy usłyszał ostatnio rozmowę dwóch dziewczyn. „O Boże, dzisiaj jeszcze to cholerne bierzmowanie” – rzuciła jedna z nich. Czy to nie kwintesencja nastawienia młodego pokolenia do sakramentu ściągającego ogień Ducha?

Prowadziłem kiedyś akademickie rekolekcje w jednym z dominikańskich ośrodków. Rozdałem młodym ankietę, którą sam przygotowałem. Pytałem o to, co zapamiętali z bierzmowania. Odpowiedzi były porażające. Zostało w nich to, co najbardziej męczące: podpisy, pieczątki, sprawdzanie obecności, zaliczenie. Czyli cała sakramentalna biurokracja.

Co mnie zabolało? Oni nie wspominali ani słowem o istocie tego sakramentu! Bierzmowanie jest jak papierek lakmusowy – to faza, w której kończy się etap wiary dziecięcej, a zaczyna wchodzenie w świadome/dojrzałe jej przeżywanie. Młodzi, często bardzo odlegli od osobistego doświadczenia wiary, bywają też przymuszani przez rodziców do przystępowania do bierzmowania. Przychodzą więc zbuntowani do kościoła. W nim wita ich ksiądz rozpoczynający od przedstawienia całej listy zadań i zobowiązań typu: „by przyjąć bierzmowanie, trzeba zaliczyć to i tamto”. Falstart! Nawet jeśli ten ksiądz miał dotąd dobre z nimi relacje, od razu ląduje po przeciwnej stronie.

Czy to pokolenie, które faktycznie „niczego nie musi”?

Dla nich nie istnieje słowo „przymus”. To pokolenie, które może zrezygnować z wielu rzeczy, ale na pewno nie zrezygnuje z wolności. Wszystko, co pachnie przymusem, wywołuje z miejsca alergię, bunt. U tych młodych, wolnych, roszczeniowych (to nasza polska specjalność!) tworzy się barykada i zaczyna przepychanka, walka. Największym problemem dzisiejszej młodzieży jest brak osobistego doświadczenia Boga. Bez niego Bóg jest dla nich często tylko pojęciem.

A katecheta ma kilkanaście spotkań, by zafundować im „doświadczenie Boga”. Co może zrobić?

Opowiem o tym, co my zrobiliśmy w Koszalinie. Przygotowanie do bierzmowania trwa dwa lata.

Nie było oporu materii wśród młodych?

Był, ale raczej wśród księży. (śmiech) Usłyszałem zarzut: „Część odpadnie i nie pójdzie do bierzmowania”. Odpowiedziałem: „A po co mają iść ci, którzy nie mają na to najmniejszej ochoty?”. Staramy się dotrzeć do rodzin tych młodych. Nie jest to proste, ale warto się postarać. Dlaczego? Już odpowiadam… Sceny, które widziałem w tym roku: podczas bierzmowania przy ołtarzu stoi młody człowiek, nie sam, ze świadkiem, rodzeństwem i… rodzicami. Kapłan prosi: „Pomódlcie się teraz za swe dziecko”…

A oni – wiem to z opowiadań księży z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej – zaczynają często płakać. Trzęsą im się ze wzruszenia ręce…

Tak! Naprawdę są wzruszeni, a w oczach pojawiają się łzy. Wielu z nich nigdy nie modliło się ze swoimi dziećmi, a tym bardziej przy ołtarzu. To dla nich nowa płaszczyzna, nieznana rzeczywistość. Zazwyczaj podczas bierzmowania stoją za filarem, w tle, z tyłu kościoła, nic nie widzą i denerwują się, co ten biskup tam tak długo wyczynia. My zapraszamy ich do centrum wydarzeń.

Chętnie przychodzą?

Tak. Jeśli nie można ich ściągnąć ze względu na Jezusa, bo nie pałają zbytnią miłością do Kościoła i jego pasterzy, „haczykiem” jest dziecko! Mówię rodzicom: „Stańcie przy swoim dziecku. Również wtedy, kiedy nie dostaje wam wiary, to przecież wasz syn, wasza córka!”. Zapraszamy młodych na pierwsze, wstępne spotkanie. Z jednej strony organizacyjne, a jednak robimy wszystko, by przerodziło się w modlitwę i krótką konferencję. Drugie spotkanie? Znów dziesięć minut konferencji plus modlitwa. W Wielki Piątek rodzice przekazują swojemu dziecku krzyż. Mocny znak. Niejednemu trzęsą się ręce! Robimy wszystko, by jak najwięcej młodych ludzi przeszło przez doświadczenie żywej wiary, odeszło od nauki na pamięć katechizmowych formułek, a przeszło przez doświadczenie katechumenalne. To istota naszego działania!

Zdumiałem się, gdy na Tyskich Wieczorach Uwielbienia ujrzałem tysiące młodych ludzi. Spodziewałem się wiernych w wieku emerytalnym. A jednak przyszli licealiści. Na charyzmatyczne spotkanie poszli jak w dym.

Mam identyczne doświadczenie. Młodzi garną się do wspólnot, do szczerej modlitwy. Dlatego co drugie spotkanie z kandydatami do bierzmowania jest spotkaniem modlitewnym, uwielbieniowym. Przygotowują je wspólnoty. Świeccy dzielą się w małych grupach swym doświadczeniem wiary. Mówią o wierze, odpowiadają na pytania, starają się wyjaśniać wątpliwości. Okazuje się, że niezwykły owoc przynoszą trzydniowe rekolekcje. Od piątku do niedzielnego obiadu. Prowadzone są językiem młodych. Jesteśmy zdumieni tym, co Bóg jest w stanie zrobić w taki jeden weekend. Często po tych rekolekcjach młodzi tworzą w parafiach grupy modlitewne. Dlatego ważne jest to, by na rekolekcje jechał również ksiądz z ich parafii. Oni nie powinni z takim doświadczeniem Boga pozostać w próżni. Powinni w swojej parafii odnaleźć dla siebie możliwość kontynuacji tego doświadczenia we wspólnotach. Niedostatek żywych wspólnot to ważny problem współczesnego Kościoła. Bo przecież przyjęcie sakramentu ma zainicjować proces wzrastania w wierze…

… a nie być „oficjalnym pożegnaniem z Kościołem w obecności lokalnego biskupa”.

Jeśli z góry przyjmujemy, że bierzmowanie jest celem samym w sobie, to koniec. Finał. Klapa. Nie dziwmy się, jeśli usłyszymy: „Przyjęliśmy bierzmowanie, mamy kwit. O co wam jeszcze chodzi?”. Jeśli młodzi po powrocie z tych rekolekcji trafiają do wspólnot (a wiem z doświadczenia, że trafiają), zmienia się ich droga wzrastania w Kościele. Księża opowiadają, że gdy w czasie tych weekendów jest wystawienie Najświętszego Sakramentu, młodzi potrafią klęczeć w kaplicy do północy. Pan Bóg, który był dla nich dotąd jedynie kolejnym pojęciem, staje się żywą Osobą. Nie meblujmy im więcej głowy! Oni są bombardowani pojęciami, informacjami. Mają ich dość! Muszą doświadczyć żywej obecności! Często powtarzamy, że młodzi nie szukają Boga. Nieprawda! To my nie potrafimy im Go pokazać. Zamiast pomstować i psioczyć na dzisiejszą młodzież, uderzmy się w piersi. Czas mknie w zastraszająco szybkim tempie, a przygotowanie do bierzmowania jest takie jak 20 lat temu. Odpytywanie, pieczątki, sprawdziany…

Gdy rozmawiałem z ojcem Joachimem Badenim, tryskał humorem. Raz jeden jego twarz stała się poważna: gdy opowiadał o bezradnych próbach przekazania doświadczenia religijnego. „Kto tego nie doświadczył, nic nie zrozumie. Nic a nic” – westchnął.

Doskonale go rozumiem. Niezwykle trudno oddać tę rzeczywistość słowami…

Nie czuje się Ksiądz Biskup samotny, opowiadając o tym, co działo się przed rokiem w Koszalinie?

Nie. Bo ta historia mnie niesie! W tym roku powtarzamy te charyzmatyczne rekolekcje. Jesienią zapraszamy ponownie ojców Antonella i Enrique. Będą modlili się z nami w Słupsku, Koszalinie, Pile i w sanktuarium w Skrzatuszu.

Jak Ksiądz Biskup pokonał opór materii wśród kapłanów, którzy na polecenie szefa musieli zaliczyć charyzmatyczne rekolekcje? Podobno była spora blokada…

Tak. Ale jedynie na początku. W czasie rekolekcji Pan mur zburzył. Jako pierwsi rekolekcje przeżywali księża. To oni pękli najpierw. Ten powiew Ducha dotknął najpierw nas! W pierwszej turze rekolekcji uczestniczyło 190 proboszczów. Z tej grupy spora część doświadczyła spoczynku w Duchu. Wielu z nich (często ci, po których nigdy bym się tego nie spodziewał) podchodziło do mnie później i mówiło: „Dziękuję za te rekolekcje!”.

„A słowo Boże rozszerzało się – czytamy w Dziejach Apostolskich – a nawet bardzo wielu kapłanów przyjmowało wiarę”. (śmiech)

Pan Bóg wiedział, co robi. Pierwszy „padłem” ja. (śmiech) Owoców tych rekolekcji ciągle doświadczamy: w diecezji wyrastają nowe wspólnoty, ożyły parafie. Do Skrzatusza położonego na południowym krańcu diecezji (znad morza trzeba jechać sto kilkadziesiąt kilometrów!) przyjechało pięć tysięcy młodych ludzi! Przypadek? Nie. Owoc powiewu Ducha, którego doświadczyliśmy przed rokiem. Boże, gdybyście słyszeli, jak ta młodzież się modli!

Czy od kilkunastu lat obserwujemy nad Wisłą „hurtowe” wylanie darów Ducha Świętego? Ludzie często piszą do redakcji: dawniej tego nie było…

Uważam, że tak jest w istocie. To czas łaski…

To dlaczego na Onecie czy w „Newsweeku” Kościół każdego dnia umiera? Już ledwie zipie.

Bo wielu zależy na tym, by on umierał, i robią wszystko, by urządzić mu spektakularny pogrzeb. Na pewno Kościół w Polsce ilościowo topnieje. Statystyki ilościowe to potwierdzają. Natomiast widzę wyraźnie: następuje w nim ogromne ożywienie wiary. Skoro ja to widzę w naszej diecezji, która jest powojenną zbieraniną ludzi z całego kraju, to co dopiero można powiedzieć o całej Polsce!

Naprawdę po waszym koszalińskim wylaniu Ducha Świętego nie spotkał się Ksiądz Biskup z ironią? Pozornie niewinnymi uśmieszkami?

Nie. Za to na każdym kroku widzę owoce tego gestu zawierzenia. Nieustannie spotykam się z młodzieżą. Na czuwaniach, modlitwach, w czasie bierzmowania. Czasami przychodzą i wypalają wprost: „Mogę się przytulić do swego biskupa?”. „Możemy chwilę pogadać?”. W takich chwilach chcę być ich tatą. (śmiech) Jasne, są i tacy (doświadczałem takich sytuacji na Woodstocku i na ulicy), którzy krzykną za tobą: „Ej, czarny”.

I jak na to Ksiądz Biskup reaguje?

Odwracałem się i wołałem: „Stary, życzę ci dobrego dnia, wszystkiego najlepszego!”. Często w takich sytuacjach z tych ludzi uchodzi powietrze, bo po co mają wyzywać kogoś, kto im dobrze życzy?

„Życzę ci dobrze”. Czy to nie klucz do młodego człowieka?

Tak, to klucz. Przestańmy ciągle kruszyć kopie, tupać nogami. Bo temu światu (pojmowanemu według optyki biblijnej) bardzo zależy, by nas – Kościół – wciągnąć w taką walkę. I jeśli się na chwilę „zapomnimy”, tak nas w nią zaangażuje, że nie będziemy mieli czasu na głoszenie Ewangelii.

Pierwszy tydzień pontyfikatu Franciszka był nieustannym szukaniem haka na papieża z Argentyny…

Jak nie junta, to inne skandale. Gdzie by go dorwać? Na czym przyłapać? Jaka była reakcja Franciszka? Nie przejmował się tym. Robił swoje, czyli wskazywał na Jezusa. Nie bawmy się w odbijanie piłeczki – mówmy światu o zwycięstwie Jezusa, wprowadzajmy ludzi w doświadczenie żywego Boga. Przestańmy się tłuc. Ci z zewnątrz zawsze będą polować, szukać dziury w całym. Nas to powinno mało obchodzić. Od czasu do czasu (nie za często!) trzeba podnieść głowę i powiedzieć: „Nieprawda, gadasz głupoty”…

Ale ten rykoszet, to odbijanie piłeczki, nie może być motorem naszego działania?

Nie może. Bo wpadniemy w pułapkę, w błędne koło.

Jak mówić młodym o Bogu? Przyjeżdżają na rekolekcje wyluzowani, ze słuchawkami na uszach, bez noża na gardle. Da im się opowiedzieć historię na śmierć i życie?

Jasne. Wielu z nich ma na uszach słuchawki, zabawa wypełnia ich życie. Ale ogromna część chce czegoś więcej: przyjeżdża słuchać! Widzę, co dzieje się na naszych diecezjalnych rekolekcjach. Młodzi przyjeżdżają doświadczyć obecności żywego Boga. Biskup Pluta już 40 lat temu przekonywał nas: „Jeśli nie pogłębicie Kościoła ludowego, to przyjdą nowinki z Zachodu i wymiotą ludzi ze świątyń. Musicie przeprowadzić ludzi przez doświadczenie wiary”. Uchwyciłem się tych słów. Doświadczenie Boga to o wiele więcej niż tylko emocjonalne przeżycie: sięga aż do głębi doświadczenia duchowego.

To najczęstszy zarzut wobec działań charyzmatycznych: jazda na emocjach. Popłaczecie sobie, poklaszczecie, a potem wracacie do szarej codzienności…

Odpowiadam: „Nieprawda!”. Kto mówi do drugiego człowieka w smutnej melancholijnej tonacji takie cudowne słowa: „Wiesz, kocham cię”? Dlaczego przy takim wyznaniu nie mam rzucić się Bogu na szyję? Czemu nie mogę wzruszyć się przy Panu Jezusie? Pisze do mnie jedna dziewczyna: „Na spotkaniu w Dębowcu opowiadał ksiądz biskup o adoracji. Adoracja? Nuda! Dziesięciu minut nie mogłam wytrzymać. Ale po księdza słowach postanowiłam spróbować. Zaryzykowałam. Poszłam przed Najświętszy Sakrament. I ku mojemu zdziwieniu serce zaczęło bić mi mocniej, w oczach zrobiło się wilgotno, a kiedy zadzwonili na kolejne spotkanie, okazało się, że siedzę przed Jezusem bitą godzinę! Było mi straszliwie żal, że to się urwało, skończyło. Dziś – jestem studentką – nie wyobrażam sobie życia bez minimum godzinnej adoracji tygodniowo”. Poprzesuwaliśmy akcenty. Przyjaźń, miłość możemy przeżywać radośnie, a wiarę, relację z Bogiem jedynie śmiertelnie poważnie?

Czy my nie za dużo już o Nim wiemy? Tyle już przeczytaliśmy, słuchaliśmy setek kazań. Wiemy, jaki jest, i nie pozwalamy, by Jego Duch nas zaskoczył.

Nas w Koszalinie zaskoczył. Przecież nikt nie pisał takiego scenariusza! Przyznam szczerze – te rekolekcje zaczęły się w kaplicy biskupiej. Klęczałem i pytałem: „Co zrobić z jubileuszem diecezji?”. I przyszło światło: czterdzieści lat diecezji to dokładnie ten sam czas, w jakim Izrael szedł przez pustynię do Ziemi Świętej. Wejdźmy i my do naszej Ziemi Obiecanej. Wejdźmy w modlitwę. W diecezji rozpoczęliśmy szturm do nieba podjęty przez wielu ludzi. Trwał wiele miesięcy. Myślę, że gdyby nie on, nie byłoby tylu owoców tych zeszłorocznych rekolekcji i spotkania na stadionie. Nie można przyzwyczaić się do Pana Boga. Trzeba schować kalkulator i dać się zaskoczyć. Jasne, to wymaga odwagi, ale – zapewniam – warto. Nas zaskoczył.

Podczas gdy wielu kręciło głowami: „Cóż może być dobrego z Koszalina?”.

Patrzyłem na twarze naszych księży. Nas samych niezmiernie zdumiewało to, jak bardzo wybudzaliśmy się duchowo. Jak bardzo byliśmy zdumieni tym, co się stało. Otwieraliśmy szeroko oczy (od biskupów począwszy!). Nikt przecież tego nie planował. Te rekolekcje rozpoczęły się na normalnej (specjalnie używam tego słowa) adoracji. Prowadzący rekolekcje poprosił, bym ruszył między ławki z monstrancją i pobłogosławił księży. I tyle. Nic więcej. Powiedziałem: „Ojcze, dobrze, ale zanim ruszę pobłogosławić mych braci, proszę o modlitwę. Proszę o błogosławieństwo”. Nie czułem żadnych odlotów, żadnych wielkich poruszeń, choć jasne, że byłem szczęśliwy, widząc tak modlących się księży. I nagle osunąłem się na ziemię i doświadczyłem spoczynku w Duchu.

Jakie to uczucie?

Ogromnego ciepła, głębokiego pokoju, błogości, niezwykłej bliskości, a następnego dnia Ogrójca i bólu. Kiedy wstałem, wziąłem od ojca Enrique monstrancję i ruszyłem do księży. Paru z nich już leżało na posadzce… A ci mężczyźni to twardzi faceci, stąpający mocno po ziemi i pracujący przez lata na niełatwych parafiach. Oni nie są skłonni do tanich emocji, do sentymentalizmu. To nie są ludzie z grup charyzmatycznych… 190 chłopa… Skoro tak się stało, to znaczy, że ten znak był nam potrzebny.

Kapłan wychodzący z monstrancją do ludzi… Jezus ten sam, ale zmienia się optyka, relacja: mam Go na wyciągnięcie ręki!

Na spotkaniu młodzieżowym w Skrzatuszu wziąłem monstrancję i wszedłem między młodych ludzi. Niosłem Jezusa i błogosławiłem ich, kątem oka widziałem, że co pewien czas ktoś doznawał spoczynku. W ogromnej modlitewnej harmonii i bez żadnej sensacji… Szedłem tak z Panem Jezusem chyba z godzinę! „Po co wychodzić do ludzi?” – zapyta ktoś. Aby mieli Jezusa metr od siebie! By mogli spotkać się z Nim bardzo blisko, twarzą w Twarz!

GN 19/2013

Możesz również polubić…