Jak staruszka księdza na charyzmat otworzyła

Jak nadchodził dzień pójścia do chorych, miałem już „schizę”. Matko, co pani Helenka znowu wymyśli?

– Marcinie, przeczytałem Twój artykuł „Zanurzeni we Krwi” i chciałem się podzielić świadectwem o dłoniach kapłańskich – napisał mi wczoraj ks. Marcin Modrzyński, znajomy kapłan z Gniezna.

– Kiedy przeczytałem ten fragment wywiadu o księdzu, który pobłogosławił i choroba zniknęła przypomniało mi się pewne wydarzenie… 🙂

Trzy lata temu szedłem z Panem Jezusem do chorych. Pukam do drzwi, otwiera mi kobiecinka opierająca się na „balkoniku” i mówi: „Proszę wejść!”. A ja grzecznie, chcąc być gentlemanem mówię: „Pani przodem”. Ona wypaliła: „Oooo, nie! Pan Jezus przodem!”. Pomyślałem: „O matko, ta kobieta ma wiarę! Nie powiedziała: „Ksiądz przodem”, ale „Pan Jezus”.

Pomodliliśmy się, kobieta przyjęła komunię św. pobłogosławiłem i kiedy byłem już przy drzwiach usłyszałem: „Proszę księdza, czy ksiądz może mi pomóc?”. Na co ja grzecznie: „Słucham, droga Pani”. Ona wtedy wyciągnęła ręce do przodu (jak do robienia przysiadów) i mówi: „Proszę zobaczyć, jakie mam spuchnięte ręce. Nie mogę brać do rąk ani łyżeczki, ani szklanki… Z trudem jem, bo aż parzy w środku”. No i sobie wtedy pomyślałem: „Kobito, jak masz problem, to do lekarza!”. A ona mi przerywa: „Ale ja wierzę, że jak ksiądz położy ręce w imieniu Pana Jezusa, to będę uzdrowiona”. I tutaj czas się zatrzymał. Poczułem jakbym dostał bejsbolem w łeb.

Przypominało to ujęcie w filmach akcji (np. w Matrixie): tło się zamazuje, czas się zatrzymuje, tylko ona i ja. Stoimy naprzeciw siebie. Przez głowę leciały mi ciurkiem teksty z Biblii, jeden za drugim. O tym, jak Jezus wysyłał uczniów i mówił „uzdrawiajcie chorych”, „dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach”, fragment o uzdrowieniu z Dziejów Apostolskich, gdzie Piotr mówi: „Nie mam srebra ani złota, ale to, co mam to ci daję: W Imię Jezusa Chrystusa wstań i chodź”. Nie wiedziałem, co się dzieje. I w tym momencie pomyślałem  sobie – przecież ja w to nie wierzę! Natychmiast jednak przypomniało mi się, jak apostołowie modlili się „Panie przymnóż nam wiary”. Więc co?

Zamknąłem oczy i mówię w myślach: Panie przymnóż mi wiary, Panie przymnóż mi wiary, Panie przymnóż mi wiary, Panie przymnóż mi wiary, Panie przymnóż mi wiary. Otwieram oczy, a ona cały czas trzyma ręce przede mną. O, matko! Zamykam oczy i znów modlę się (tym razem jeszcze szybciej): Panie przymnóż mi wiary,Panie przymnóż mi wiary, Panie przymnóż mi wiary… Myślę… No jak długo tak można?
Otworzyłem oczy, a ona ciągle ma wyciągnięte ręce! Pomyślałem: „Dobrze, że nie ma nikogo innego w mieszkaniu, bo jakby to ktoś widział, to masakra jakaś…”. Położyłem swe ręce i zacząłem się modlić. W pewnym momencie czułem przynaglenie, by jej powiedzieć: „W Imię Jezusa Chrystusa jesteś uzdrowiona”. O nie! Co to, to nie! W życiu tego nie powiem!

Modlę się dalej i przynaglenie wraca… Pierwszy raz, drugi, trzeci… Myślę: „Nikt nie słyszy, więc powiem. Najwyżej zbłaźnię się tylko przed jedną osobą”. Powiedziałem: „W Imię Jezusa Chrystusa jesteś uzdrowiona”. A ona na to: „Księżulku, dziękuję, nie boli”.

Pozostałem lekko skrzywiony i myślę, kurcze, co jest? Placebo jakieś? „Wkręciła” się kobiecina… Wyszedłem z mieszkania. Myślę: przecież Pan Jezus nie zrobi jej takiego świństwa, że jeśli kobieta z wiarą Go błaga, to nie da jej odczuć efektu placebo, by przez dwie godziny przestało ją boleć a potem ból znów miałby wrócić.

Kolejny raz zdałem sobie sprawę z tego, że nie wierzę w to, co się wydarzyło. Ale przypomniało mi się, że św. Tereska mówiła „Wierzę, bo chcę wierzyć”. No też chcę, ale jakoś tak mi dziwnie… Słyszałem kiedyś, że trzeba zrobić w takich sytuacjach krok wiary… Pomyślałem: „Co może być takim krokiem wiary? Wiem! Opowiem o tej sytuacji na niedzielnym kazaniu!”

Powiedziałem. Ludzie w kościele pootwierali usta ze zdumienia. Co ten ksiądz gada? Rozglądali się dookoła, patrzyli jeden na drugiego, szturchali… Kosmos. Spociłem się jak mops. No, Panie Jezu: masz pajaca! A niech się śmieją!

Dziwnym trafem tego kazania słuchała sąsiadka tej uzdrowionej kobietki, która domyślając się, o kogo chodzi, po kazaniu nie omieszkała sprawdzić, co się działo. Przyszła do mnie po dwóch dniach do zakrystii przynosząc mi pozdrowienia od Pani Helenki, która potwierdziła uzdrowienie, mówiła, że nadal nic ją nie boli i zaprasza mnie na kawę 🙂

Wybrałem się do niej na kawkę. Ledwo wszedłem a ona wypaliła: „Ojczulku (tak teraz będę do księdza mówiła): ale Pan Jezus jest dobry! Na prawej ręce miałam opuchliznę od trzech dni, a na lewej…. od pięciu lat! I obie zniknęły!” Wypiliśmy kawę.

Gdy przyszedłem do niej po raz kolejny na „dzień dobry” rzuciła: „Tak mnie kolana bolą. Pomodlimy się?” Myślę: „Oooo nie! Znowu?”. Ona siada i czeka. Taka krępująca sytuacja… No dobra… Modlę się i znów mam przynaglenie: „W Imię Jezusa, jesteś uzdrowiona”. Panie Jezu znowu? Odważyłem się wybąkać: „W Imię Jezusa wstań”. Wstała. „W Imię Jezusa usiądź”. Usiadła. „W Imię Jezusa wstań”. Wstała… Znów uzdrowienie.

Jak nadchodził dzień pójścia do chorych, miałem już „schizę”. Matko, co pani Helenka znowu wymyśli?
Ta kobieta ma wiarę. Jest uboga – anawim. A Bóg przez nią otworzył mnie na charyzmat uzdrawiania.

Marcin Jakimowicz/gosc.pl

Możesz również polubić…