Mariusz Majewski: Oto ja, poślij mnie

Nie bez podstaw i zarazem nie bez konsekwencji mówią, że weszli na Drogę. Czasami wiedzie ich ona poza granice Polski. Najpierw wyjeżdżają trochę w ciemno. A po jakimś czasie trochę w ciemno wracają. Twierdzą, że najważniejsze to kochać Boga i ufać.

 

 

Połowa maja, sobotnie popołudnie. Warszawska hala Torwar jest szczelnie wypełniona ludźmi. Stoi w niej podest wyłożony czerwonym materiałem. Na pierwszym planie wisi duża ikona Chrystusa. Jest też obraz Matki Bożej Częstochowskiej. To spotkanie powołaniowe zorganizowane przez grupę wędrownych katechistów odpowiedzialnych za Drogę Neokatechumenalną – Kiko Argüello, Carmen Hernandez i o. Mario Pezzi. Przyjechało na nie ponad 7 tys. osób. Młodzież i rodziny usłyszały wezwanie do udziału w nowej ewangelizacji i rozpoznania swojego osobistego powołania: do życia w kapłaństwie, w rodzinie, w misji rodzin i w misji ad gentes. Podczas jednego popołudnia gotowość podjęcia takiego życia zadeklarowało ok. 270 młodzieńców, ok. 300 dziewcząt i 170 rodzin. Zaproszeni zostaną oni na kolejne spotkanie, podczas którego ich deklaracje i powołania będą rozpoznawane. Rodziny w misji to małżeństwa z dziećmi, które na prośbę biskupów osiedlają się w rejonach zdechrystianizowanych, gdzie nigdy nie głoszono Ewangelii, lub tam, gdzie po prostu jest to konieczne. Trzy lub cztery rodziny wielodzietne, razem z księdzem, często jeszcze z jakimś seminarzystą, tworzą na danym terenie misje ad gentes. Obecnie ponad tysiąc rodzin jest w tzw. misji rodzin w 93 krajach. Łącznie istnieją 92 misje ad gentes. W stu diecezjalnych misyjnych seminariach „Redemptoris Mater” przygotowuje się do kapłaństwa 2,3 tys. seminarzystów, a wyświęconych zostało już 1880 kapłanów. Zainicjowana w 1964 r. Droga Neokatechumenalna dba o to, by rozwijać swój misyjny wymiar. Żeby móc pojechać na takie misje, najpierw trzeba przejść przez formację. Rodziny do wyjazdu wskazuje ekipa odpowiedzialnych za Drogę. Robi to podczas specjalnych spotkań, tzw. konwiwencji, wybierając spośród rodzin, które same się zgłosiły. Podobnie jest z kapłanami. Statuty neokatechumenatu mówią, że rodziny „dobrowolnie wyrażają gotowość udania się dokądkolwiek, po rozważeniu, z ufnością w Panu, zarówno potrzeb Kościoła, jak i braku przeszkód dla własnej rodziny”.

Rodzina w misji

Montusiewiczowie z Lublina to prawdziwa instytucja. Przed Lucyną i Ryszardem 34. rocznica sakramentu małżeństwa. Mają dziewięcioro dzieci, siedmiu synów i dwie córki. Z neokatechumenatem związali się od pierwszego spotkania. Było to pół roku po ślubie. – Oboje szybko byliśmy rozczarowani konfliktami małżeńskimi.

Czuliśmy, że mamy piękne pragnienia, ale tak, jakbyśmy oczekiwali od siebie czegoś innego. Spotkaliśmy na ulicy znajomego księdza i on zaproponował nam wieczorne spotkania u lubelskich jezuitów. Kościół był pełen ludzi, głoszono kerygmat, doświadczyliśmy świeżości i mocy słowa Bożego. Zostaliśmy dotknięci osobiście – opowiada Lucyna Montusiewicz. Mówi, że wówczas Bóg wprowadził ich na Drogę. Ich trzecie dziecko, 29-letni dzisiaj Mateusz, urodziło się z dziecięcym porażeniem i toksoplazmozą. Nazywają go skarbem i błogosławieństwem. – Mnie, jako ojcu, pomógł w dojrzewaniu, w akceptowaniu trudnych sytuacji. Rodzeństwu, które przyszło na świat po nim, pomagał w dojrzewaniu społecznym, rodzinnym – mówi Ryszard. Jego żona dodaje, że choroba syna jednoczy ich małżeństwo. Mateusz wymaga stałej opieki, rodzicom nie przeszkadzało to dwukrotnie zabrać go na misję. Za pierwszym razem na trzy lata na Białoruś, później na jedenaście lat do Izraela. Do kraju naszych sąsiadów zostali posłani w 1989 r. Na spotkaniu katechistów Kiko Argüello przekazał prośbę bp. Tadeusza Kondrusiewicza o przysłanie kilku rodzin do pomocy w odradzaniu życia religijnego. Gdy Hiszpan zapytał, czy są gotowe takie małżeństwa, wstali oboje. Nie uzgadniali tego wcześniej. Ale razem poczuli, że to do nich. Pociągiem przez Kijów wyjechali w lipcu 1990 r. Najpierw mieszkali w Homli, a później w Bobrujsku. Wcześniej musieli pozamykać w Lublinie swoje sprawy. – Mąż pracował na dwóch uczelniach, planowaliśmy rozbudowę piętra w zabytkowej kamienicy, mieliśmy zgodę konserwatora, czekały kupione materiały, które sprzedaliśmy. Wyjeżdżając, najbardziej bałam się, że celnicy zabiorą mi kilka puszek mleka, które mam dla dzieci, i nie będę miała im co dać – śmieje się Lucyna. Mleka jej nie zabrali, a ewentualne lęki rozwiewała rzeczywistość.

Moc z Eucharystii i ze Słowa

Oboje musieli znaleźć sobie jakieś zajęcie. On pracował jako polonista w polskich szkołach. Ona, psycholog z wykształcenia, dostała później pracę w sierocińcu dla dzieci z porażeniem. Po roku dojechała do nich rodzina z Hiszpanii. Jakie były ich zadania? – Typowa preewangelizacja. Wstępne głoszenie. Organizowaliśmy spotkania, na które zapraszaliśmy komunikatem, że można przyjść i dowiedzieć się o Jezusie – odpowiada krótko Lucyna. Jak radzili sobie z nową sytuacją w obcym kraju? – Moc czerpaliśmy z Eucharystii i słowa Bożego. Codziennie pytaliśmy się, czego Bóg od nas chce, i prosiliśmy Go, żeby się nami posługiwał – mówi Lucyna Montusiewicz. I dodaje, że tak starają się żyć nie tylko na misji, ale codziennie, bo to metoda, która sprawdza się w każdych warunkach i w każdej rzeczywistości. Po trzech latach na Białorusi wrócili do kraju. Po półtora roku padło na nich kolejne wezwanie: Jafa w Izraelu. Ryszard zajął się dziennikarstwem, był korespondentem polskich mediów, a Lucyna znalazła zatrudnienie jako psycholog przy Kustodii Ziemi Świętej. Wiele osób spotykali przy okazji codziennej pracy. Na stałe byli obecni w parafii arabskiej. Razem z nimi przebywała tam też rodzina włoska. – Na początku jako wielodzietna rodzina byliśmy dla nich zgorszeniem i dziwactwem. Dla młodszego pokolenia Żydów kilkoro dzieci w trudnych czasach to brak rozwagi. Czuliśmy, że ludzie nam się przypatrują, nie przejmowaliśmy się, tylko żyliśmy normalnie. Stopniowo stawaliśmy się częścią ich świata – opowiada Lucyna Montusiewicz. Kiedyś taka młoda Żydówka stwierdziła, że ona chciałaby być taka jak Lucyna. Mieć dużo dzieci i zajmować się nimi. Ani na Białorusi, ani w Izraelu dzieci nie miały problemu z przystosowaniem do nowych warunków. – Nauczyły się rozumieć i szanować ludzi innych od siebie. Przez to są otwarte na ludzi. To jest dla nich wartość i owoc. Bonusem jest to, że każde nauczyło się pięciu czy sześciu języków – tłumaczy mama Montusiewicz.

Ksiądz – wędrowny katechista

Ksiądz Ireneusz Drewniak jest kapłanem archidiecezji przemyskiej. Nie skończył seminarium „Redemptoris Mater”, tylko diecezjalne. Wychował się w Ruchu Światło–Życie. Na pierwszej parafii w Sanoku zetknął się z Drogą Neokatechumenalną. Ujęło go to, jak ten ruch służy parafii i może ją przemieniać. – Droga wiąże się z odnowieniem tego wszystkiego, co Bóg w nas złożył podczas chrztu. Dlatego jest skierowana do każdego człowieka i dla każdego dostępna – mówi ks. Drewniak. – Moim marzeniem jest, aby w każdej parafii przez otwarcie się proboszczów na nową ewangelizację były małe wspólnoty, w tym możliwość katechumenatu pochrzcielnego – dodaje. Te słowa mówi z perspektywy. Odkrywał to przez dziewięć lat kapłaństwa. Zaraz po święceniach szybko odnalazł się we wspólnocie „neonów”. Zachwyt nie był jednak „cukierkowy”. – Ksiądz po seminarium ma przekonanie, że wszystko już o sobie wie i teraz może zacząć formować innych. Nagle Pan Bóg daje mi katechistów, których zadaniem jest pomóc mi w wierze. Jako księdzu nie było mi łatwo przyjąć taki rodzaj posługi – tłumaczy ks. Drewniak.

Widział jednak i rozeznawał, że Bóg wzywa go na tę drogę. W ciągu czterech lat w Sanoku umacniało się w nim pragnienie, żeby zostać wędrownym katechistą. W końcu przekuł je w prośbę, którą przedstawił swojemu biskupowi. Abp Józef Michalik zwolnił go z diecezji na pięć lat, by mógł służyć wspólnotom neokatechumenalnym. Kapłan wspomina, że decydującym impulsem były słowa Benedykta XVI wypowiedziane, gdy posyłał rodziny na misje. Papież przywołał wówczas naukę Jezusa, żeby „szukać najpierw królestwa Bożego i Jego sprawiedliwości, a wszystko inne będzie dodane”. Mówił też, że „udające się na misje rodziny i kapłani mogą świadczyć swoją historią, że Pan nie opuszcza tych, którzy się Jemu powierzają”. – Bardzo chciałem z bliska zobaczyć moc tych słów – opowiada ks. Drewniak. Trafił do Irlandii, bo akurat tam wówczas wspólnoty potrzebowały księdza. – Kiko powiedział mi, że moim zadaniem jest głoszenie katechez, które są na początku Drogi, oraz wspieranie rodziny w misji – tłumaczy kapłan. Pełni te zadania już piąty rok. Same katechezy zajmują mu cztery wieczory w tygodniu przez trzy miesiące. Głosi je jednocześnie w dwóch parafiach. Obecnie mieszka na południowym zachodzie kraju, w Killarney. Wcześniej jednak trochę podróżował. Był tam, gdzie wspólnoty neokatechumenalne: Dublin, Belfast, Ballincolling, Cork. W wakacje minie pięć lat, o które prosił biskupa. – Wracam do swojej diecezji, żeby zanieść tam doświadczenie, które zdobyłem, i korzystać z niego. Bóg na pewno wskaże mi nowe zadania, które jako człowiek Drogi z chęcią podejmę – śmieje się ks. Drewniak.

 

Możesz również polubić…