Można się zakochać sto razy

Kiedy ludzie mówią o miłości, na ogół mają na myśli właśnie okres zakochania, który podnieca, zniewala i pozostaje w pamięci. Ludzie się spotykają, poznają, podobają się sobie i w sobie się zakochują… Cały świat nabiera różowych, fantastycznych barw. Droga jednak nie może się kończyć w tym miejscu!


Natura, że się tak wyrażę, zna się na swojej pracy. Wymyśliła więc zakochanie, aby dwoje ludzi wzajemnie okazywało sobie miłość, aby byli ze sobą na stałe i rozmnażali się, towarzysząc sobie w podróży przez życie. Zakochanie jest reklamą miłości, ale jednocześnie jest tylko pierwszym, podstawowym etapem pewnej drogi: początkiem czegoś silniejszego, bardziej trwałego i stabilnego.


Silnik został uruchomiony, jeżeli jednak nie ruszymy się z miejsca, samochód będzie tylko spalał benzyną, a donikąd nas nie zawiezie!


Wydaje mi się, że na tym właśnie polega wielkie nieporozumienie naszych czasów. O ile w nie tak odległej przeszłości deprecjonowano stan zakochania, podkreślając znaczenie innych aspektów miłości (jak zrozumienie, stabilność, pozycja społeczna), o tyle obecnie miłość sprowadza się do tego pierwotnego, intensywnego uczucia.


Moi dziadkowie poznali się i pobrali na początku lat trzydziestych XX wieku. Mieli ku temu wiele powodów. Przede wszystkim nie do pomyślenia było, aby tu, w górach, kobieta żyła sama, na utrzymaniu rodziny. Mężczyzna z kolei potrzebował kobiety, aby realizować plany związane z pracą. Od kobiety z pewnością nie wymagano, aby była piękna i atrakcyjna fizycznie! Miała być silna, zdrowa i pracowita, by móc zajmować się dziećmi i dbać o gospodarstwo (babcia opowiadała mi, że urodziła mojego ojca o odpowiedniej porze, ponieważ o piątej rano mogła już iść do obory, aby wydoić krowy!). Mężczyzna natomiast musiał być godny zaufania i absolutnie nie mógł mieć skłonności do picia… Być może po pewnym czasie rzeczywiście zakochiwali się w sobie, ale nie było to absolutnie konieczne.


W dzisiejszych czasach ludzie przede wszystkim muszą się sobie podobać. Z jednej strony to dobrze. Istnieje jednak ryzyko, że atrakcyjność seksualna, a więc uczucie, stanie się jedynym, wątpliwym kryterium oceny wartości drugiej osoby… Zdaniem ekspertów obecnie w świecie zachodnim dominują dwie charakterystyczne postawy wobec miłości.


Po pierwsze, dość powszechnie uznaje się, że zakochanie ma wyłącznie spontaniczny charakter. Nie dba się więc o to, aby miłość dojrzała, łudząc się, że młodość i uczucia będą trwały wiecznie. Wiemy jednak dobrze, że emocje tworzą tylko jeden z licznych wymiarów ludzkiego życia i bardzo często wymykają się nam spod kontroli.


Jeżeli miłość jest tylko pięknym uczuciem, nie wiemy skąd przybywa i dokąd prowadzi! Podobnie jak złość, smutek, nuda, strach… Jeżeli miłość jest doświadczeniem zupełnie niezależnym od naszej woli, to znaczy, że jesteśmy wyłącznie ofiarami uczuć, przed którymi nie ma żadnej ochrony. Nigdy więc nie możemy czuć się bezpiecznie.


Ileż to razy spotykałem się z sytuacją, w której w momencie kryzysu małżeńskiego jedno z małżonków wyznawało, że niczego już nie czuje do drugiej osoby! Jak gdyby niespodziewanie wyschło jakieś źródło. 

 

Stanowczo zbyt często miłość pozostawia się dzisiaj w kołysce, nie dbając o jej rozwój, nie dostarczając jej pożywienia. Uczucie, które nie przemienia się w odpowiedzialny, świadomy i dojrzały wybór, z góry skazane jest na porażkę.


Druga problematyczna postawa wobec miłości jest bezpośrednią konsekwencją uproszczonego podejścia do sfery uczuć. Chodzi mianowicie o chęć nieustannego powrotu do momentu zakochania, wynikającą ze złudnego przekonania, że zakochanie może być niewyczerpanym źródłem uczuć. Zjawisko to doskonale zilustrował Mozart w tragicznej operze Don Giovanni. Opisał je też Hermann Hesse, który stwierdził, że etap zalotów to jedyna interesująca rzecz w miłości…


Usiłujemy wciąż od nowa przeżywać moment narodzin miłości lub dążymy do wyeliminowania pozostałych etapów jej rozwoju. Ponadto obecnie uważa się, że seks jest tylko jednym z wielu sposobów pozwalających na wzajemne poznanie, a nawet zakochanie się. Zakochanie bywa nawet utożsamiane ze zjednoczeniem seksualnym. Zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli udowodnić, że początek jest spełnieniem, głębokim językiem płciowości posługujemy się w niezwykle powierzchowny sposób.


Ponieważ jestem katolikiem, powyższe słowa mogą być uznane za próbę moralizowania. Dlatego chciałbym od razu wyjaśnić pewną sprawę. Problem, który omawiam, nie ma natury etycznej (nie chodzi o normy postępowania), lecz ontologiczną (miłość po prostu taka jest!). Ograniczanie zakochania wyłącznie do sfery emocji nie jest złe ani dobre. Chodzi po prostu o to, że próby nieustannego zakochiwania się nigdy nie pozwolą zrozumieć istoty miłości!


Dwoje nastolatków, którzy po imprezie (przypuszczalnie zakrapianej alkoholem) uprawiają seks, ponieważ chcą się wzajemnie odkryć lub pokazać, na co ich stać, nie postępuje wbrew jakiejś wydumanej, nieżyciowej, księżowskiej zasadzie. Nie – oni popełniają błąd, ponieważ mylnie sądzą, że to, czego doświadczają, jest miłością. Możemy więc pokusić się o sformułowanie ważnego wniosku wynikającego z lektury biblijnego opisu stworzenia.  Z euforycznego stadium zakochania koniecznie trzeba przejść do kolejnego etapu rozwoju miłości, który charakteryzuje się większą odpowiedzialnością.


Wybór między dwoma światami


Idylliczna opowieść o parze pierwszych ludzi prowadzi do bardzo realistycznej i raczej mało romantycznej konstatacji: zakochanie staje się miłością tylko wtedy, gdy poprowadzimy je dobrą drogą, właściwie korzystając z daru wolności. Możemy wybierać między miłością spontaniczną i nieodpowiedzialną a miłością, która bierze odpowiedzialność za przyszłość ukochanej osoby. Obecnie coraz częściej spotykamy się z wizją wspaniałej, instynktownej miłości, której na siłę przeciwstawia się wymagającą miłość związku monogamicznego.


Codziennie doświadczamy rzeczywistej pokusy, aby ulec tej wizji:
Właściwie to jestem raczej zadowolony/a z mojego związku, w głębi duszy jestem jednak przekonana/y, że istnieje jakiś lepszy on lub lepsza ona, stworzony/a właśnie dla mnie.
Gdzieś tam, w szerokim świecie, żyje moja druga połowa, mężczyzna/kobieta mojego życia.
Trudności, które przeżywa nasz związek, są ewidentnym dowodem na to, że się pomyliliśmy i powinniśmy dać sobie jeszcze jedną szansę.
Ja nie wierzę, że gdzieś tam istnieje kobieta/mężczyzna mojego życia. Ja na kobietę/mężczyznę mojego życia wybieram właśnie ciebie!


Myli się ten, kto sądzi, że jakikolwiek człowiek jest w stanie w zaspokoić nieskończoną potrzebę towarzystwa i dobra. Wielkie oszustwo współczesnego świata polega na tym, iż każe się nam wierzyć w istnienie prostych rozwiązań, które dostępne są na wyciągnięcie ręki. Wmawia się nam, że zamiast poświęcać czas na wspólny rozwój powinniśmy poszukać sobie lepszego partnera, który będzie bardziej podobny do nas!


W zdecydowanej większości przypadków przekonanie, że inny człowiek może radykalnie zmienić moje życie, jest zwyczajnym złudzeniem. Współczesny człowiek skłonny jest uwierzyć, że rozwiązanie problemu nie polega na stawieniu czoła trudnościom, lecz na zmianie partnera!


I rzeczywiście – można się zakochać sto razy, sto razy zakładać i rozbijać rodzinę. Jednak człowiek, który ulega pokusie, zawsze odkrywa swoją nagość. Kolejny partner  – wybrany po odrzuceniu poprzedniego obiektu zakochania  – jest tylko kolejnym złudzeniem.


Ileż to razy pomagałem ludziom, którzy po rozpadzie małżeństwa weszli w kolejny związek tylko po to, aby przekonać się, że mimo zmiany naczynia, potrawa wciąż smakuje tak samo. Proszę mi wybaczyć dosłowność, ale opowieści o niesamowitych właściwościach miłości powinno się wreszcie włożyć między bajki. Kiedy pojawia się rozczarowanie, ludzie zazwyczaj oskarżają się wzajemnie. Zraniona miłość przemienia się w chęć unicestwienia, zdradzone uczucie przemienia się w nienawiść. Małżeństwa, które wzajemnie się o wszystko obwiniają, przemieniają dobro w nieludzkie okrucieństwo, a wówczas przegrywają wszyscy.


Przypominam sobie spontaniczne wyznanie pewnego znajomego, który po dwudziestu latach małżeństwa rozwiódł się z żoną w okropnych okolicznościach. Kiedy się spotkaliśmy, opowiadał o dniu, w którym dzięki zręczności znanego adwokata odniósł zwycięstwo w rozprawie sądowej: nie zasądzono żadnych alimentów dla jego żony, jemu przyznano dom i opiekę nad dziećmi. Adwokat był wyraźnie zadowolony z siebie. Dawał do zrozumienia, że to była jedna z najlepiej poprowadzonych przez niego spraw, a jego klient – czyli mój znajomy – dostał wszystko, czego chciał. Ten ostatni jednak wyznawał mi ze łzami w oczach: tak naprawdę to chciałem, żebyśmy nadal byli razem i żebyśmy się kochali! Trzeba się mieć na baczności.

 

Więcej w książce: MIŁOŚĆ I INNE SPORTY EKSTREMALNE – Paolo Curtaz

 

***

Możesz również polubić…