Papież kazał mi wyjść z Watykanu

O nigdy nie podpisanej nominacji, logice świętości i stracie, która przemienia,
z abp. Konradem Krajewskim, jałmużnikiem papieskim rozmawia
 Aleksandra Pietryga

 

Aleksandra Pietryga: Jak to jest wychodzić wieczorem na ulice Wiecznego Miasta i rozdawać pieniądze papieża? Albo jedzenie z watykańskiej spiżarni?


Abp Konrad Krajewski: Ja wtedy nie reprezentuję siebie. Robię to, co chciałby robić ojciec święty. Muszę się ciągle pilnować i pytać: co papież Franciszek zrobiłby w takiej sytuacji? Kiedyś zapytał mnie: „Czy jesteś w stanie myśleć o Kościele tak jak ja?”. Muszę się tego jeszcze nauczyć. Czytam poranne homilie Franciszka i ciągle pytam go o wskazówki. Na szczęście chętnie mi odpowiada. (śmiech) Uspokaja mnie. Daje mi konkretne polecenia, z kim się spotkać, komu wysłać pieniądze. Czasem mówi do mnie: „Tym się nie zajmuj, są ważniejsze sprawy”. Albo: „Nie czekaj na oklaski, nie pokazuj się w mediach”. Ale zdarza się, że wręcz nakazuje: „O tym mów głośno!”.


Z tego wyłania się obraz bardzo stanowczego Franciszka…


To człowiek niezwykle mądry. Przeżył już swoje życie, nabrał doświadczenia, a co za tym idzie – wielkiej pokory. On nie tylko czyta Ewangelię, on żyje Ewangelią. „Nie czytaj książek o słowie Bożym. Czytaj słowo Boże!” – zwrócił mi kiedyś uwagę. Przyznał, że kiedy ma jakiś trudny problem do rozwiązania i nie wie, co robić, właśnie w Piśmie Świętym szuka odpowiedzi. Pyta, co w takiej sytuacji zrobiłby Jezus.


A co mówi Jezus?


Żeby zdać się całkowicie na Niego. Franciszek stale mi przypomina, żebym nie polegał na sobie, na swoich umiejętnościach, zdolnościach, na swojej mądrości. Mam budować wyłącznie na Jezusie. Bo w przeciwnym wypadku na pewno kogoś w życiu skrzywdzę… Oddanie się Bogu do dyspozycji na 100 procent prowadzi do świętości. Stawianie na siebie i spełnianie swojej woli zawsze kończy się grzechem. 


Bardzo często mówi Ksiądz Arcybiskup o świętości…


Bo nie jestem święty! Tak to już jest, że najczęściej mówimy o tym, co nas boli i czego nam brakuje. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, jak daleko mi jeszcze do świętości. Na szczęście Pan Bóg buduje na byle czym. Jan Paweł II nigdy nie podpisał żadnej mojej nominacji. Chociaż wiem, że takie leżały na jego biurku. Może wiedział, że nie jestem jeszcze gotowy, że ciągle brakuje mi pokory. A papież Franciszek skutecznie chroni mnie przed popadnięciem w pychę. Kiedyś mi powiedział: „Ja cię nie wybrałem ze względu na twoje sukcesy! Nawet cię nie znałem. Twoje imię chodziło mi po głowie, ale w tym wyborze nie ma żadnej twojej ani mojej zasługi”. Mocno mnie tym sprowadził na ziemię, ale też uświadomił mi, że nic nie dzieje się przypadkowo, że Pan Bóg wszystko ma zaplanowane. Przez 8 lat, dzień po dniu, mogłem żyć przy świętym człowieku, a niczym sobie na to nie zasłużyłem. Dostałem ten czas za darmo, bo tak Bóg chciał. Zbyt często wszystko, co zdobywamy, co posiadamy, przypisujemy sobie: swojemu wykształceniu, swojej pracy, zdolnościom. Pycha idzie przed nami, zamyka nam oczy na Boga i w końcu nas gubi. Pan Jezus powiedział, że prawda jest objawiona prostaczkom, starcom i dzieciom. Czyli tym, którzy już muszą, i tym, którzy jeszcze potrafią całkowicie zaufać. Rzucić się z zamkniętymi oczami w ramiona Ojca. Bez koła ratunkowego. Bez planu rezerwowego. Ostatnio przeczytałem słowa rosyjskiej misjonarki, która wyjaśnia, co znaczy ufać bez reszty Jezusowi. To wsiąść do łodzi bez steru, bez wioseł, nie zważać na prądy, które niosą łódź, rozsiąść się wygodnie i powiedzieć: „Jezu, Ty kieruj”.


„Masz najpiękniejszą pracę” – powiedział z zachwytem papież do swojego jałmużnika.


Franciszek jest bardzo pokorny. Wszyscy wiemy, że w Buenos Aires wychodził wieczorami na ulice i odwiedzał biednych. Dzisiaj już nie może tego robić. Zgodził się na to, wyznaczył mnie do tego zadania i w dodatku zaufał, że będę to robił dobrze. To wyraz wielkiej pokory ojca świętego. Kiedy powiedziałem, że idę w Polsce na pielgrzymkę, papież prosił mnie: „Idź dzień dłużej. Za mnie, bo jestem wielkim grzesznikiem”. Wszędzie, gdzie się pojawia, prosi ludzi: „Módl-
cie się za mnie”. Wielki namiestnik Chrystusa na ziemi prosi nas, zwykłych ludzi, żeby się za niego modlić, bo jest słaby. 


Dużo tym ryzykuje…


Ale zyskuje jeszcze więcej. Podczas Światowych Dni Młodzieży w Rio de Janeiro ojciec święty jechał słynną 4-kilometrową plażą Copacabana. Kilka razy dziennie ją przemierzał otwartym jeepem. Było potwornie gorąco i młodzi ludzie częstowali go różnymi napojami. Franciszek brał te butelki z wodą, z coca-colą, z naparem argentyńskim i zwyczajnie z nich pił. Kardynałowie, biskupi i lekarze byli przerażeni. Mówią do mnie, a byłem wtedy ceremoniarzem: „Niech ksiądz powie papieżowi, że tak nie wolno robić! On naraża siebie i naraża Kościół”. Kiedy wjeżdżaliśmy windą, powiedziałem ojcu świętemu, że wszyscy boją się o jego bezpieczeństwo. A on na to: „Powiedz im, żeby poczytali Pismo Święte. Tam jest napisane, że moje życie nie zależy od czterech lekarzy”. I słowo Boże mówi wyraźnie, że jeśli idę w sprawach Pana, to nic mi nie będzie szkodzić. A potem papież dodał: „To Jezus odpowiada za moje życie i ono się skończy wtedy, kiedy On będzie tego chciał, a nie ktoś z tego tłumu”. 


Muszę dosłownie rozdać wszystko, żeby żyć zgodnie z Ewangelią? 


Przede wszystkim muszę zrozumieć, że nic nie należy do mnie. Nie mam nic, czego bym nie otrzymał. Kiedy wieczorem w Rzymie idę z wolontariuszami do biednych i spotykamy 300–400 bezdomnych, kiedy widzę, w jakich warunkach żyją, nie mając dosłownie nic, żadnych ubrań, pościeli, żadnego ubezpieczenia, opieki medycznej, to mówię im tylko o logice Ewangelii. Oni chłoną te słowa tak samo mocno jak jedzenie, które im rozdajemy. Dodatkowo to, że przychodzę od ojca świętego, jest jak balsam na ich cierpienie. Ale kiedy wracam do swoich pokoi i mam ciepłą wodę, i prąd, i kawę, i telewizor, to czuję, że coś jest nie w porządku, że jest zbyt wielka rozbieżność między nami. Nie mogę jeździć drogim samochodem, ubierać się w markowe garnitury i mieszkać w luksusowych apartamentach, a potem iść do biednych i z nimi płakać. I jeszcze opowiadać im o woli Bożej. 


Papież Franciszek przepowiedział, że na początku funkcja jałmużnika będzie trudna dla Księdza Arcybiskupa.


Wiedział, że będzie mi bardzo ciążyła… I tak było. Ale potem widziałem, jak mnie to zmienia. Kiedy przychodziłem do biednych i razem z wolontariuszami rozdawaliśmy im mleko, to z każdym wyciąganym kartonikiem mówiłem: „Jezu, to dla Ciebie”. I kiedy przychodziłem do domu, to w moim sercu był taki pokój jak nigdy. Bo czułem, że tam nie było już mnie samego. 


Czy to nie jest naturalne, że kiedy pomagam innym, czuję się z tym dobrze?


O ile nie czuję się lepszy od innych. Siedzę sobie na wygodnej kanapie, przed wielkim telewizorem i z komórki wysyłam SMS-a za 2 zł plus VAT na pomoc dla poszkodowanych gdzieś tam w świecie. I myślę, że jestem w porządku, bo coś zrobiłem. Nic mnie to nie kosztowało, nic w sumie z siebie nie dałem. Poszły moje pieniądze, ale one mnie nie zmieniły, ja zostałem taki, jaki byłem.


Co w takim razie mnie zmieni?


To, co stracę. Jezus powiedział: „Kto traci swoje życie z mojego powodu, ten zachowa je na wieki”. Choćbym według logiki świata wszystko przegrał. W sensie materialnym i duchowym. Dlatego papież, robiąc mnie swoim jałmużnikiem, kazał mi wyjść z Watykanu, iść do biednych, jeść z nimi, przenocować, opróżnić dla nich konto w banku, uściskać ich, choćby byli brudni i śmierdzieli. To odzieranie z siebie samego, ze swojej pychy, egoizmu, lenistwa. To mnie musi kosztować. Wtedy dopiero zobaczę, jak się zmieniam. 


Codziennie o godzinie 15 można spotkać Księdza Arcybiskupa w konfesjonale w jednym z rzymskich kościołów.


Kiedy Jan Paweł II został pochowany w Grotach Watykańskich, to jeszcze w dniu pogrzebu, stojąc przy jego grobie, przyrzekłem mu, że każdego dnia w Godzinie Miłosierdzia będę chodził spowiadać do kościoła Ducha Świętego. I tak jest do dzisiaj. Wiele razy obserwowałem, jak Boże miłosierdzie w niezwykły sposób dotyka człowieka. Miłosierdzie jest drugim imieniem miłości. Ja mam być miłosierdziem. Oznacza to, że przebaczę temu, kto na moje przebaczenie nie zasługuje. A pierwszą osobą, która nie zasługuje na przebaczenie, jestem ja.

 

GN 36/2014

Możesz również polubić…