Temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma

Wiara przekazywana jest od osoby do osoby, podobnie jak płomień zapala się od innego płomienia.

 

W jednym ze swoich tekstów Grzegorz Górny opisuje taką scenę: Dwaj wieśniacy w drodze do miasta rozmawiają ze sobą po białorusku. Na rogatkach od razu przechodzą na język rosyjski. „Bo kiedy jest się w mieście, trzeba rozmawiać po miastowemu” – wyjaśniają powód tej zmiany.

Swój rodzimy język ustawiają na z góry przegranej pozycji. Ich dzieci w drodze do miasta będą rozmawiać po rosyjsku, a wnuki najprawdopodobniej białoruskiego już w ogóle nie będą znały.

Przytoczona scena przypomina mechanizm pełzającej apostazji, jaka się dokonuje w niektórych rodzinach. Niepostrzeżenie dla nas samych zaczynamy się kierować dwiema hierarchiami wartości. Nawet jeżeli regularnie chodzimy do kościoła, a rano i wieczorem klękamy do pacierza, to w życiu codziennym – zarówno w naszym postępowaniu, jak i w poglądach – żyjemy w gruncie rzeczy tak, jakby Boga nie było. A potem się dziwimy, że nasze dzieci przemieniają się w katolików niepraktykujących, a wnuki w ogóle odchodzą od wiary.

Organy nieużywane zanikają

Jak się troszczyć o swoją wiarę? Nie zapomnę dobrotliwego uśmiechu znajomej rehabilitantki, kiedy na jej propozycję, że zajmie się moją złamaną ręką, odpowiedziałem, że rehabilitacja nie będzie potrzebna, bo ręka ma być w gipsie zaledwie pięć tygodni. Zrozumiałem ten uśmiech po zdjęciu gipsu. Ręka była jak uschnięta. Wystarczyło pięć tygodni nieużywania.

Podobnie zanika wiedza, z której przez dłuższy czas nie korzystaliśmy. W ciągu zaledwie kilku lat można utracić także zdolność wykonywania wyuczonego zawodu. Wskutek nieużywania zmniejsza się nasza znajomość obcego języka, a nawet musimy sobie odświeżyć umiejętność obsługiwania maszyny, z którą przez jakiś czas nie mieliśmy do czynienia. Co więcej, również więzi małżeńskie mogą – na szczęście nie muszą – się rozluźnić, gdy małżonkowie zbyt długo pozostają w oddaleniu od siebie.

Ale i odwrotnie: Relacje z tymi, których kochamy, możemy pogłębiać, w poznanej prawdzie się umacniać, a w nabytych umiejętnościach nabierać coraz większej biegłości. Każdy dobry nauczyciel przyzna, że przedmiot, który wykłada, poznał tak naprawdę nie podczas studiów, ale dopiero wtedy, kiedy sam zaczął go uczyć.

Z wiarą jest podobnie: Umacniamy się w niej i poznajemy coraz lepiej, kiedy przekazujemy ją innym. Jeśli poznałem Chrystusa i wierzę w Niego, ale wiarę uważam za ściśle prywatną sprawę i z nikim się nią nie dzielę, to tak jakbym schował zapaloną świecę pod garncem (por. Łk 8,16).

Nawet rodzice nie zawsze chcą się dzielić swoją wiarą. Pytania, które zadają im dzieci, często są trudne. Ale właśnie te pytania są doskonałą okazją, żeby porozmawiać z dzieckiem i pomóc mu w jego drodze do Boga. Niestety, wielu dorosłych ucieka od tych pytań. Zbywamy dzieci, mówiąc: „To dla ciebie za trudne, jak dorośniesz, to zrozumiesz”, albo: „Najlepiej ksiądz ci na to pytanie odpowie”, lub: „Zapytaj katechetkę”. Dla dziecka to jasny komunikat: Jesteśmy wprawdzie wierzący, ale tak naprawdę wiarą nie ma się co za bardzo przejmować.

Oczywiście, rodzic nie musi znać odpowiedzi na każde pytanie, ale nawet wówczas – korzystając z tego, że dziecko samo tę rozmowę zaczyna – może z nim całkiem serio porozmawiać o Bożych sprawach. Można też otwarcie powiedzieć dziecku: Muszę pomyśleć nad tym pytaniem, trochę mnie zaskoczyłeś, może jutro spróbuję ci odpowiedzieć.

Kiedy jednak uciekamy od prośby dziecka o pouczenie w wierze, mamy prawo się obawiać, że to właśnie do nas Pan Jezus mówi: „Kto ma, temu będzie dane, a kto nie ma, temu zabiorą i to, co mu się wydaje, że ma” (Łk 8,18).

Warto wszystkim katolickim rodzicom zwrócić uwagę na słowa papieża Franciszka z encykliki Lumen fidei: „Wiara przekazywana jest od osoby do osoby, podobnie jak płomień zapala się od innego płomienia”.

Tak mało, że poniżej minimum

Niekiedy można odnieść wrażenie, że wstydzimy się naszej wiary. Tyle się dzisiaj mówi, również w naszej obecności, przeciwko wierze, Kościołowi, a nawet przeciwko samemu Panu Bogu, a my siedzimy cicho jak mysz pod miotłą. Nie stać nas nawet na zwyczajne słowa: „Proszę cię, przestań tak mówić. Jestem katolikiem i taka mowa sprawia mi przykrość. Nawet jeśli ci się wydaje, że mówisz prawdę, uszanuj przynajmniej moją wrażliwość”.

Przypomina mi się tutaj mocne upomnienie, na które pozwolił sobie nowo ochrzczony student. Ogromnie zależało mu na tym, żeby przyjąć chrzest podczas niedzielnej mszy akademickiej, gdy kościół wypełniony jest ludźmi. Podczas spotkania po mszy jeden ze studentów zagadnął go: „Wiesiek, w tak uroczystym dla ciebie dniu na pewno masz nam coś ważnego do powiedzenia”. A Wiesiek zareagował tak, jakby mu kolega na odcisk nadepnął: „Tak, mam wam coś ogromnie ważnego do powiedzenia. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że widzę tu tyle osób, o których nigdy bym nie pomyślał, że są katolikami”.

To jest niestety smutna prawda o nas. W czasach, kiedy ludzie różnych światopoglądów otwarcie deklarują swoje duchowe przynależności, my zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli ukryć to, że jesteśmy katolikami.


Świadectwo Ignacego Domeyki o Adamie Mickiewiczu

Czy pełzającą apostazję da się zatrzymać? Jakie są szanse rozbudzenia wśród nas dumy z tego, że jesteśmy katolikami? Jak przezwyciężyć naszą duchową bierność, tak abyśmy przynajmniej nie uciekali od pytań o wiarę, stawianych nam przez dzieci czy znajomych?

Poruszające świadectwo przebudzenia religijnego, które się dokonało w latach 1833–1834 wśród stosunkowo zimnych religijnie polskich emigrantów w Paryżu za sprawą przede wszystkim Adama Mickiewicza, zostawił nam jego serdeczny przyjaciel Ignacy Domeyko:

„Z tylu dobrych i prawych Polaków, którzy składali naszą emigracją, mogę powiedzieć, że za przyjściem do Francji nie znałem jednego, który by się odznaczał z pobożności swojej i dawał z siebie przykład drugim; nie sarkano wprawdzie na Kościół, nie szydzono z księży, nie bluźniono, ale bardzo mało mówiono o Panu Bogu, więcej o rewolucji, o bataliach, o błędach dowódców i Rządu Narodowego, którym nade wszystko przypisywano upadek sprawy; mało księży polskich przyszło z nami, a i ci, zimniejszego charakteru, przyłączyli się zaraz do parafialnych kościołów francuskich i przy nich służbę pełnili.

Schodzili się wprawdzie wszyscy prawie bez wyjątku, i tak nazwani arystokraci, i tak nazwani demokraci, i ci, którzy byli wolni od owych nazwań, na rocznicę naszego powstania (29 listopada) na mszę do grobu króla Jana Kazimierza w kościele St. Germain des Près i słuchali mszy z uwagą, przystojnie i smutno; przyklękali na podniesienie i przeżegnał się każdy wchodząc i wychodząc z kościoła; ale żaden nie przyniósł z sobą książki do nabożeństwa; ktoś obaczywszy, że Mickiewicz ruszał wargami, rzekł z zadziwieniem do drugiego: Patrz, wszak doprawdy Mickiewicz mówi pacierze – i nie chciano wierzyć.

Co gorsza, demokracja nasza poczęła wiązać się z saint-simonistami, fouryerystami, socjalistami, masonami i całą bezbożną gawiedzią paryską i dawał się przebijać w mowach, dyskusjach, dzienniczkach emigranckich ów liberalizm nieschludny, co powstaje na wszelką wiarę, a bardziej na wiernych i wierzących.

Tak było pierwszego roku emigracji. Ale przy końcu roku i na początku drugiego poczęła się za łaską Bożą objawiać w niektórych, młodszych mianowicie, wychodźcach jakaś nowa dążność i nowe usposobienie.

Zbierali się dosyć licznie nasi Litwini i niektórzy z innych dzielnic, Wołynia i Podola, u Mickiewicza, a w jego rozmowie przebijał się duch katolicki i umiał on nas przenosić żywo i gorąco do domowych stron, do szlacheckiego, domowego życia, do naszych kościołków, odpustów, świąt i procesji. Lubiliśmy go słuchać i powoli pobożność stawała się wybitniejszą cechą i przedmiotem rozmowy między nami, mianowicie tymi, co do naszego koła należeli”[1].

Ktoś po usłyszeniu tego świadectwa powiedział: „Musimy się modlić o to, żeby Bóg również w naszych czasach powołał takich przywódców religijnego odrodzenia!”.

Tutaj przypomnę starożytną anegdotę: Bogacz modli się o to, żeby nikt w jego mieście nie cierpiał głodu. Na to znany opiekun ubogich, słysząc jego modlitwę, powiada: „Wiesz ty co, daj mi połowę twego majątku, to ja nakarmię nawet ubogich z przedmieścia!”.

Rzecz jasna, trzeba się modlić o religijne odrodzenie naszego społeczeństwa. Ale być może niektórzy z czytelników tego tekstu mogliby ponadto sami siebie zapytać: A może właśnie ja mógłbym chociaż odrobinę się do tego odrodzenia przyczynić?

Jacek Salij – ur. 1942, dominikanin, duszpasterz, profesor teologii UKSW, autor wielu książek i artykułów. Mieszka w Warszawie.

W drodze 5/2014


[1]  Ignacy Domeyko, Moje podróże. Pamiętniki wygnańca, Wrocław–Warszawa–Kraków 1962, t. 1, s. 166–167.

Możesz również polubić…