Zgrzyt

A miało być tak pięknie: telewizja, autografy i na deser głaskanie się po główkach w ramach realizacji miłości chrześcijańskiej. A tu niektórym we wspólnocie puściły nerwy. Zaczęły się spory, kłótnie. Ładnie to tak? Czy to po chrześcijańsku?

 

 

Mój znajomy prowadzący ewangelizacyjny kurs Nowe Życie zagadnął coraz bardziej wniebowziętych uczestników rekolekcji: „I jak wam tu jest?”. – „Jak w rodzinie” – odparł zgodny chórek. – „Co??? Aż tak źle?”.

Nieprzypadkowo przywołuję tę scenkę. Bardzo często jestem pytany o kryzysy we wspólnocie. Temat kłótni, sporów, zmów milczenia czy szemrania powraca jak bumerang. To normalny stan – odpowiadam – co więcej, jeśli takie napięcia nie występują, to znaczy, że sytuacja jest niezwykle podejrzana i może być znakiem, że wspólnota zmierza ku milutkiej wersji towarzystwa wzajemnej adoracji. Wspólnota jest ze swej natury konfliktogenna. Rodzi ogromne napięcia. Jest operacją na otwartej ranie. Jeśli by tak nie było, jak inaczej mielibyśmy nauczyć się przebaczać?

Anielsko, ale niezbyt sielsko

– Wspólnota jest po to, żebyś odkrył, że potrzebny ci jest drugi człowiek. Nie jakiś twój kumpel, z którym sobie założyłeś wspólnotkę, by głaskać się po główkach i rozważać, jacy to my jesteśmy święci i świetni – opowiada bez owijania w bawełnę Tomasz Budzyński, lider Armii. Wspólnota jest grupą ludzi z różnych życiowych „bajek”, z różnym bagażem doświadczeń i oczekiwań. Naturalną rzeczą jest to, że ścierają się, potykają na drodze. Dochodzi do tego niezwykle ważna i trudna do zweryfikowania za pomocą „szkiełka i oka” materia walki duchowej i złośliwe podpowiedzi tego, którego imię można przetłumaczyć jako „podział”.

Wiem, wiem, pięknie brzmią słowa: „trwali razem na modlitwie” i dodatkowo „wszystko mieli wspólne”, ale przecież i w pierwotnym Kościele dochodziło do poważnych zawirowań! A poza tym w szufladce „wszystko wspólne” mieszczą się nie tylko modlitewne uniesienia i wzloty, ale i jatki, kłótnie i pęknięcia. „Wszystko wspólne” doprawdy nie przypomina sielankowych obrazków rodem z cukierkowych folderów Świadków Jehowy.

– Dlaczego niektórzy boją się sporów, kłótni we wspólnotach i reagują na nie histerycznie? Bo nie czytają uważnie Pisma Świętego – opowiada o. Wiktor Tokarski, bernardyn, który przez lata zajmował się 200-osobową wspólnotą w Rzeszowie. – Już w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich zdarzały się spory, a Paweł z Piotrem musieli się rozstać, bo ich spojrzenie na wiele rzeczy nie było spójne. Ludzie przychodzą do wspólnot poranieni w swych domach rodzinnych i oczekują, że nagle wszyscy będą ich głaskać, pieścić, pocieszać i pochylać się nad ich zranieniami, a tak nie jest. W końcu muszą pojawić się konflikty, spory. Gorszą się nimi zazwyczaj ci, którzy nie żyją wiarą na co dzień. Prawdziwa wspólnota potrafi sobie z tym poradzić. Nie zostawia tych spraw ot, tak sobie. Ważne jest, by wychwytywać już zawczasu różne drobne zawirowania, napięcia, pęknięcia i nie dopuszczać do wielkich, pełnych emocji awantur. Jest jakaś sporna kwestia, która kogoś zabolała? Siadamy i rozmawiamy. Okazuje się zazwyczaj, że jeśli ktoś kogoś zranił, zaatakował (w myśl dewizy, że najlepszą obroną jest atak), nie zrobił tego celowo. Tak jakoś wyszło, przy okazji. A ponieważ jesteśmy bardzo poranieni, bronimy się, jak możemy, przed tym, by nie zadawano nam nowych ran.

Mam mocne doświadczenie, że przebaczenie ma ogromną moc, a pełne napięcia sytuacje po decyzji o przebaczeniu zostają oczyszczone, a nawet zaleczone. Historia sprzed kilku miesięcy. Wspólnota wracała niesamowicie zmęczona z całodniowego kongresu Odnowy w Duchu Świętym. Zerwała się burza, a autokar zaczął się psuć. Siadły wycieraczki, autobus przebijał się przez strugi deszczu. Ludzie siedzieli w ogromnym napięciu. I doszło do słownych przepychanek, oskarżeń, kłótni. Pretensje, jakieś niespełnione oczekiwania wobec innych. Po powrocie do Rzeszowa spotkaliśmy się, usiedliśmy, by „na spokojnie” porozmawiać o tej sytuacji. Wszystko było zanurzone w modlitwie o pojednanie. I okazało się, że osoby najbardziej skonfliktowane, gdy opowiedziały o swych emocjach, pogodziły się, a ich relacja uległa zupełnemu przeobrażeniu i pogłębieniu. Zbliżyły się do siebie.

Wspólnoty drą koty

Konflikty przychodzą z czasem. Jeżeli ludzie modlą się przez miesiąc, mogą poudawać pobożnych, zachwalając wszystkim dokoła heroiczność swych cnót. Jeżeli modlą się kilka, kilkanaście lat, to są już sobą tak znudzeni, zmęczeni, znużeni, że wreszcie wszystkie maski opadają. Na szczęście, bo jeżeli coś się dzieje, to możemy szczerze powiedzieć: „To zrobił Pan Bóg – nie my”, bo „my” moglibyśmy co najwyżej poklepać kogoś po ramieniu i na deser poobgadywać tych, którzy tego nie zrobili.

– Kłótnie we wspólnocie – czy to po chrześcijańsku? – pytam s. Bognę Młynarz ze zgromadzenia sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana. – I tak, i nie. Nie, bo Bożym i naszym pragnieniem jest żyć w jedności i wzajemnej miłości. Ale również tak, gdyż żyjemy w rzeczywistości po grzechu pierworodnym, gdzie nasza zdolność do trwania w harmonii została naruszona. W nasze bycie razem wpisane zostały konflikty i nieporozumienia, ale także przebaczenie i pojednanie. Kłótnie zaczynają się często od szemrania. Jest ono jak ukryta choroba, która wyniszcza człowieka. Niby nic się nie dzieje, nikt z nikim się nie kłóci, ale jedność i wzajemna miłość zostają naruszone skuteczniej niż w otwartym konflikcie. Myślę, że szemranie wynika z lęku przed otwartym postawieniem problemu. Czasem z podświadomej niezgody na to, że istnieje jakieś nieporozumienie. Więc próbuje się oficjalnie uniknąć konfrontacji, ale to nie sprawia, że problem znika. Wprost przeciwnie. Trudniej sobie poradzić z czymś, co nie jest nazwane i wypowiedziane głośno. Pierwszym krokiem do pojednania jest właśnie nazwanie problemu: „Tak, jest między nami spór czy konflikt interesów”. Myślę, że warto trochę oddramatyzować fakt konfliktu. Świat się nie kończy z tego powodu. Gdzie są ludzie, tam są nieporozumienia. Nawet Piotr i Paweł mieli w pewnym momencie pod górkę we wzajemnych relacjach.

To nie sanatorium

– We wspólnocie jest tak jak w małżeństwie – uśmiecha się Bogumiła Juroszek, która od lat wraz z mężem Piotrem prowadzi rekolekcje małżeńskie „Obdarowani” i modli się w prężnej istebniańskiej wspólnocie Ogień Ducha. – Każdy z nas chce być kochany, dopieszczony. To naturalne pragnienie. Podobnie jak w małżeństwie: w pierwszym okresie egzaltacji, zakochania to zachłyśnięcie się czymś nowym, pozytywnym jest tak silne, że niezwykle szybko może nastąpić „twarde lądowanie”, bolesne sprowadzanie do parteru. Przeskok; szukam idealnej wspólnoty, która będzie zaspokajała ogromny głód miłości, który noszę w sobie i… jej nie znajduję. Im dłużej jestem we wspólnocie, tym wyraźniej widzę, że działają w niej te same mechanizmy jak w małżeństwie. Trudniejsze jest to, że nie jesteśmy tak ściśle związani i możemy z mniejszym wyrzutem sumienia rzucić: „Wcale nie musi mi zależeć!”. To papierek lakmusowy, pokazujący, czy ja naprawdę kocham wspólnotę, czy chcę w niej służyć, a nie jedynie zaspokajać swoje emocjonalne zachcianki i czuć się „pobożnie spełnionym”. To próba, czy wspólnota nie stała się dla mnie taką duchową „ja-jecznicą”, gdzie zaimek „ja” odmieniam przez wszystkie przypadki. Im bardziej będzie mi zależeć na dobru wspólnoty, tym mniejszą pustkę będę czuła w sercu…

– Pierwsi chrześcijanie postrzegali Kościół nie jako sanatorium, ale jako ekipę wykwalifikowanych robotników w urodzajnej winnicy Pana – zauważa o. Cyprian Moryc, bernardyn z Lublina. – Wizja młodego Kościoła nie straciła na swej aktualności. Wciąż tymi robotnikami jesteśmy, zaś kuracjuszami jedynie okresowo bywamy, gdy doskwiera nam kryzys. W niektórych wspólnotach, pozbawionych dobrej teologii krzyża, osoby skrywające gniew na Boga – podobnie jak czynił to prorok Jonasz (por. Jon 4,4-9) – przenoszą tę zakonspirowaną frustrację na bliźnich. Łatwo to dostrzec, bo osobom tym wciąż coś nie odpowiada. Proszą o uzdrowienie, ale ono nie przychodzi, bo ich postawa nie jest ufnym oddaniem ani pokorną prośbą dziecka, lecz raczej pojedynkiem i rozgrywką zwaśnionych stron. Wyczuwa się tu coś w rodzaju konspiracji, spisku. Nawet ich post szybko okazuje się strajkiem głodowym. Wybawieniem z tej strasznej pułapki będzie rewizja własnego wyobrażenia o istocie skruchy i nawrócenia. Kryzys jest szansą dla wspólnoty. W języku greckim słowo to posiada wiele różnorodnych znaczeń, m.in.: wybór, znalezienie, wyjaśnienie, interpretacja.

– Jedność rodzi się tam, gdzie ludzie szukają prawdy, którą jest Jezus – podsumowuje s.  Bogna Młynarz. – Ważne jest, czy chcemy szukać rozwiązania, czy też drzeć koty i udowadniać sobie nawzajem racje. À propos racji. Każdy ma rację, ale Bóg ma prawdę. Warto o tym pamiętać w chwilach konfliktu.

 

Marcin Jakimowicz

GN 38/2014

Możesz również polubić…