Szymon Hołownia: Niech psy i koty gadają

Stojąc nad żłóbkiem, cieszę się, że Jezus, choć przez chwilę, w naszych dyskusjach o Kościele, wierze i świecie znów ma swoje pięć minut. 


 

 

Polską tradycją jest, że mniej więcej od początku grudnia rodacy wylewają krokodyle łzy nad komercjalizacją świąt, a ubiczowawszy się – szparko ruszają na zakupy. Im jestem starszy, tym przedświąteczny rozkwit handlu mniej mi jakoś przeszkadza. To dobrze, że mogę wcześniej kupić i zaplanować, co trzeba, to dobrze, że ci, którzy mi coś sprzedają, mają pracę (a to, że idąc do sklepu, kupuję milion niepotrzebnych rzeczy, to już przecież wyłącznie moja, a nie sklepu wina). Tak dla porządku zastanawiam się jednak czasem, co by było, gdyby postulaty świątecznych radykałów rzeczywiście się spełniły, gdyby nie było sklepów, ubranych na czerwono grubasów z białymi brodami, całego tego „ho, ho, ho“ i nieśmiertelnego przeboju „White Christmas“ ? 


O co chodzi w Bożym Narodzeniu?


Z czym tak naprawdę zostalibyśmy? Nie tylko ci w wierze zorientowani średnio, ale nawet ci bardziej wierzący. Na czym oparliby wtedy swoje świętowanie? Mam wrażenie, że dla wielu z nas główne źródło radości z Bożego Narodzenia (już po odjęciu od niego całego kolorowo-sklepowo-jedzeniowego hałasu) biłoby w jego rodzinnym klimacie. To jedyna okazja w roku, żeby spokojnie usiąść przy stole z najdalszymi nawet bliskimi, a pretekst do tego spotkania też jest stuprocentowo familijny – spotykamy się przecież z okazji narodzin Dziecka. Absolutnie wyjątkowego, to prawda, ale klimat bożonarodzeniowych rytuałów ma jednak pod spodem w sobie coś z naszego dobrze znanego pępkowego, czy tak zwanych chrzcin. Jest w tej podświadomej intuicji coś naprawdę pięknego: nasz wewnętrzny kompas przypomina nam, że człowiek został stworzony nie po to, by zdychać w wyścigu szczurów, ale po to, by pielęgnować więzi.

Gdy na świat przychodzi nowe życie, we wszystkich (poza skrajnymi wypadkami) odżywają społeczne instynkty, wstępuje jakaś nowa nadzieja, narodziny wydobywają to, co w nas najlepsze. 
Nie twierdzę, że znaczna część z nas przeżywa pamiątkę urodzin Jezusa wyłącznie, jakby chodziło o (bardzo wyjątkowego) Stasia, Łukaszka czy Bożenkę. Zaryzykuję jednak przypuszczenie, że zbyt rzadko uświadamiamy sobie, że ponieważ chodzi o Jezusa, cud tych narodzin ma naprawdę kosmiczne konsekwencje.


Po pierwsze – nieśmiertelny Bóg decyduje się przyjść na stworzony przez siebie świat, dołączyć do swoich stworzeń. Tajemnica Bożego Narodzenia jest dla mnie równie wstrząsająca jak Wielki Piątek – to, że Bóg zdecydował się być człowiekiem, jest dla mnie skandalem tak samo wielkim jak to, że człowiek Go zabił. I gdzie na ten świat przychodzi! Okoliczności społeczne, które wybrał wcielony Bóg, są jednym z najlepszych argumentów za nadprzyrodzonym charakterem naszej religii. Gdyby chrześcijaństwo (jak wciąż chcą różni mądrale) było wymysłem grupy starożytnych bajarzy, musieliby oni być przecież niespełna rozumu. Jaki sens w wymyślaniu Zbawiciela pochodzącego z jednej z najniższych kast, zadającego się z wyrzutkami, omijającego centra polityczno-intelektualne, kompletnie niedbającego o PR, a po zmartwychwstaniu nieidącego do Piłata i Wysokiej Rady, by pokazać im gest Kozakiewicza i – w imię walki o prawdę – osiągnąć satysfakcję?

Żydzi oczekiwali, że na świecie zjawi się Boży posłaniec, kto mógł jednak przypuszczać, że będzie nim sam Bóg? 
Logicznie składa się to w całość – skoro człowiek wszystko popsuł (a ma wolną wolę, Bóg musi szanować i jego wybory, i ich skutki), tylko człowiek z własnej nieprzymuszonej woli mógł to wszystko naprawić. Kłopot w tym, że musiałby to być człowiek totalnie czysty, niewinny, taki, jakim w momencie dokonywania złego wyboru był Adam. Wśród ludzi takiego nie było, więc takim człowiekiem mógł stać się tylko Bóg. Ale nie musiał! To jednak nadal jest niepojęte dla kogoś, kto wierzy – sam Bóg pozbywa się wszystkiego i daje się poniewierać swojemu własnemu stworzeniu! Jakiego więcej trzeba dowodu, że temu Bogu naprawdę nie chodzi o władzę ani o zakładanie instytucji?! Przychodząc na świat, tak jak przyszedł, pokazuje, że On sam, relacja z Nim, nasze relacje między sobą, to wszystko ma jedną treść, jeden sens – miłość, a cała reszta to komentarze, dodatki, protezy.

Praktyczne konsekwencje tej miłości to bożonarodzeniowego szoku powód drugi. Ja nad żłóbkiem autentycznie skaczę z radości, nie tylko dlatego, że widzę w nim słodkie Bobo, ale dlatego, że – nauczyłem się tego ze wschodniej ikonografii – pieluszki, w które zawinięty jest Jezus, są identyczne jak chusty, w które zawinięto Go w grobie. Są tacy, którzy patrzą na to od mrocznej strony, w narodzinach Pana widząc zapowiedź Jego śmierci. Ja widzę te chusty odrzucone, dla mnie narodziny Jezusa są przede wszystkim zapowiedzią zmartwychwstania. Patrzę na Dziecko i dociera do mnie, że każdy, kto się począł, kto zaczął żyć, NIGDY już żyć nie przestanie. Ja też. Pan, który stojąc obok mnie na Pasterce, ryczy mi do ucha nieco zawianym już głosem, że „Bóg się rodzi!“, pani, która myśli głównie o tym, że trzęsie się z zimna, oraz pięciolatek, który za wszelką cenę próbuje wrzucić sto trzecie pięć złotych do kiwającego główką i wygrywającego w szopce kolędy aniołka. Żłóbek ogłasza mi, że mój grób też będzie pusty. Cała radość, jaką przeżywam w święta, obdarowywanie innych, dobre jedzenie, czas na chwilę odpoczynku, odwiedziny krewnych, to wszystko podszyte jest co roku odświeżaną nadzieją – to, co dobre, nigdy się już nie skończy. Przy wigilijnym stole z roku na rok coraz mniej osób, ale mam już pewność, że kiedyś jeszcze się przy nim zaroi od znanych i nieznanych twarzy (o ile po zmartwychwstaniu będziemy obchodzić Boże Narodzenie, rzecz jasna). 


Rachunek sumienia 
nad żłóbkiem


Po trzecie – Boże Narodzenie wstrząsa nami, przywracając porządek, ustawiając kompas. Przypomina, co w tym wszystkim jest jednak najważniejsze. Od dłuższego czasu mam wrażenie, że w polskim (i szerzej – europejskim) Kościele utonęliśmy w teologii moralnej. Każde dziecko wie, jak – zdaniem Kościoła – należy się zachowywać, gdyby jednak zapytać ludzi na ulicy o Jezusa – większość nabrałaby pewnie wody w usta. Nasz Kościół jak kania dżdżu potrzebuje dziś inicjacyjnej katechezy. Przypomnienia sobie, że przygoda pierwszych chrześcijan zaczęła się nie od rozważań etycznych, a od zachwytu Jezusem. Ten zachwyt umieli przekazywać dalej, nawet jeśli czegoś nie rozumieli, byli posłuszni, bo Mistrz, którego znali, tak uczył. Ufali Mu. Nie możesz zaufać tablicy, nawet jeśli wypisane są na niej przykazania. Musisz spotkać osobę, zbudować więź. Ja dzisiaj stojąc nad żłóbkiem cieszę się, że Jezus, choć przez chwilę, w naszych dyskusjach o Kościele, wierze i świecie znów ma swoje pięć minut. 
Nad żłóbkiem przeżywam więc też swój rachunek sumienia.

Tak, umiem wytłumaczyć, dlaczego nie zgadzam się na metodę in vitro, tak, mam argumenty przeciw legalizacji związków partnerskich, a jak ktoś głupio oskarża wszystkich księży o całe zło tego świata – zawsze chętnie też mu (słownie rzecz jasna) dowalę. Pytanie jednak, ilu ludzi udało mi się przyciągnąć do Jezusa? Zachwycić Mistrzem? Ilu ludzi zainteresowało się Nim, nawróciło się do Niego, patrząc na to, jak żyję?

W moim wypadku wynik takiego testu wyje pustką do nieba. 
Tego się nie da zrozumieć, taką miłość można tylko kontemplować. Bóg w żłobie nie obiecuje upadłemu człowiekowi, że zrobi z niego anioła, ale wynosi człowieczeństwo nad anielskość. Zamiast znieść nam jakiś boski nektar i ambrozję, podnosi chleb i wino – podstawę ludzkiej diety – do rangi dającego nieśmiertelność lekarstwa. Staje się człowiekiem, więc nie może już być bliżej. Zna wszystkie pokusy, zna radości, zna ból, pokazuje, że chce mnie nie tylko zbawić, ale i zwyczajnie nakarmić, ogrzać, pocieszyć. Pokazuje, że prawo wynika z miłości, a nie miłość z prawa. Że On naprawdę kocha, i to tak, jak czytam w Pieśni nad pieśniami – miłością szaloną, która dla kochanej osoby zapomina o wszystkim: „Chodź, mój ukochany, wyjdźmy w pola, nocujmy po wioskach!” (7,12).


Bóg przez swoje ziemskie narodziny pokazuje mi dokładnie to: jest gotów iść dla mnie w pole. Nocować w jakimś wiejskim zajeździe. Na świat przychodzi moja Miłość, mój Autorytet, mój Nauczyciel, Brat, Przyjaciel, moja największa Fascynacja i Przygoda. Wraz z Jego przyjściem wiem już, że jestem uratowany. Że nigdy nie przestanę już żyć, ani ja, ani nikt z moich bliskich. KONIEC zmienia się w ZAWSZE. Niech się ludzie cieszą, niech kupują, niech jedzą, niech śpiewają, niech pozwolą gadać psom i kotom (i żyć biednym karpiom), niech kupują prezenty, niech uśmiechają się do siebie. Bóg przyszedł na świat, który odszedł od Boga! Miliardy ludzi przez ostatnie dwa tysiące lat szły za Nim właśnie dlatego, że zobaczyły w Nim Niestworzone Światło.

Dziś mam do siebie tylko jedno pytanie: Co ja będę widział, gdy choinka już zgaśnie, i co zobaczą wtedy inni – czy wreszcie stanę się światłem dla kogoś?

 

GN 51/2013

Możesz również polubić…