MArcin Jakimowicz: Najlepsza wersja

Wielokrotnie byłem pytany o „Kościół moich marzeń”. Za każdym razem odmawiałem udziału w takim plebiscycie.


Naprawdę chcielibyście poznać Kościół urządzony według projektu Marcina Jakimowicza? – dziwiłem się. Kto znalazłby się w „moim” niebie? Komu łaskawie dałbym klucze i zdradził sekretny PIN? Odpowiedź na pytanie o „Kościół moich marzeń” prędzej czy później zamienia się w katolicką wersję „książki skarg i wniosków” oraz listę mniej lub bardziej pobożnych postulatów. Wpisałem w internetową wyszukiwarkę hasło będące tematem artykułu. Poza streszczeniami wypracowań dla gimnazjalistów znalazłem też (a jakże!) zadanie domowe podyktowane kilku intelektualistom przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Zauważyłem, że najczęściej o „Kościół marzeń” pytają ludzie, którzy nie mają z nim wiele wspólnego. Lewicowi reformatorzy, którzy zabierają się za budowę nowego, lepszego świata w wersji dla róż różańcowych. Patrząc na Kościół, widzą jałową ziemię, rolniczy nieużytek. Podstawowa trudność z rozmowie z niewierzącymi? Mur, o który wielokrotnie się rozbijałem? Ktoś, kto nie ma doświadczenia wiary, widzi z zewnątrz szare, zakurzone witraże, a nie cudowną grę świateł.

Kto mi przeszkadza w Kościele?

Znakomitą opowieść o rzeczywistości Ducha Świętego ożywiającego Kościół serwował swym słuchaczom ks. Franciszek Blachnicki: „Pewien człowiek w Teksasie był właścicielem gruntu. Ponieważ był ubogim pasterzem, trudno mu było wyżyć z tej ziemi – opowiadał sługa Boży. – Któregoś dnia przyszli geologowie i odkryli złoża nafty. Nie powiedzieli jednak o tym temu człowiekowi, tylko zapytali go, czy nie sprzedałby swej ziemi. Sprzedał i nawet był zadowolony. A potem na dawnym jego gruncie zaczęto wiercić i odkryto niesłychanie bogate złoża ropy naftowej. Nabywcy gruntu stali się multimilionerami, a on nadal żył w biedzie, bo nie wiedział, jakie posiadał skarby”. Właśnie wróciłem z weekendu Alpha. Rozmawiałem z ludźmi, którzy jeszcze przed dwoma miesiącami byli pewni, że ośmieszany każdego dnia Kościół jest ostatnim miejscem, w którym znajdą odpowiedzi na dręczące ich pytania. Po doświadczeniu miłości żywego Boga okazało się, że cały czas… siedzieli na ropie. – Istotą doświadczenia działania Ducha w Kościele nie jest to, że zmienia się coś wokół nas – wyjaśnia s. Bogna Młynarz, doktor teologii duchowości. – To my zaczynamy wszystko inaczej postrzegać. Tak jakby otwierały się dodatkowe zmysły, dodatkowe wyposażenie do przyjmowania Bożej rzeczywistości. Kościół moich marzeń jest Kościołem, który zastałem, przychodząc na świat 1 czerwca 1971 roku. Nie będę miał innego. Nie chcę mieć innego. To najlepsza wersja. Wiele jej brakuje (jesteśmy skażeni grzechem), ale ta krucha, skupiona na sobie, nieufna, rozdzierająca rany wspólnota jest nieustannie nawadniana łaskami Ducha Świętego.

Pamiętam wywiad, jaki przed laty z Robertem „Litzą” Friedrichem przeprowadzał słynny „telewizyjny wampir” Wojciech Jagielski. „Co najbardziej wkurza cię w Kościele”? – zapytał muzyka. „Ja sam” – usłyszał. Zapamiętałem tę odpowiedź. Często nie mam miłosierdzia dla samego siebie, a jeśli mam „kochać bliźniego jak siebie samego”, moje przefiltrowane przez zranienia, grzech i bunt wizje o Kościele odbiegają od tego, czego pragnie Bóg.
Przed tygodniem pisałem o człowieku, którego misją jest ewangelizacja muzułmanów. Konferencja Leifa Hetlanda, której wysłuchałem przed miesiącem, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. „Masz autorytet tylko wśród tych, których kochasz. Nie módl się za swoje miasto, jeśli nie kochasz swego miasta” – te słowa Norwega chodzą za mną od miesiąca. Mam setki pomysłów na uzdrowienie polskiego katolicyzmu i mógłbym opowiadać o tym godzinami. Tylko… po co? Kilku osobom podziękowałbym, kilka, jak w filmowym „Rejsie”, poprzesuwał do innych działów. Czym skończyłby się ten remanent? Strach pomyśleć. Gdy osiem wieków temu odziany w łachmany Franciszek padł na kolana przed potężnym Innocentym III, papież… odesłał go do świń. Kontrast był ogromny. Odziany w łachmany Biedaczyna i najpotężniejszy człowiek Europy. Innocenty III rzucił z pogardą: „Bracie, idź raczej do świń, do których macie więcej podobieństwa niż do ludzi. Wytarzaj się razem z nimi w gnoju, a gdy zostaniesz już ustanowiony ich kaznodzieją, możesz wtedy wyłożyć ich regułę”. Porażające słowa. Gdy Franciszek po raz drugi stanął przed Innocentym III, powiedział: „Panie, uczyniłem, co mi nakazałeś. Posłuchaj teraz mojej prośby”. Papież zatwierdził Regułę. Jak pokazała historia, ten pierwszy brutalny gest odrzucenia i pełna pokory odpowiedź Biedaczyny miały ogromny wpływ na przyszłość młodego zakonu. Faustyna nie czekała na to, aż zmieni się „spis lokatorów” klasztoru w Płocku czy Wilnie. „Robiła swoje”, słysząc czasami kąśliwe: „Ooo, idzie królewna”. Gdy wśród sióstr rozeszła się wieść, że s. Kowalskiej ukazuje się Jezus, zaczęto patrzeć na nią podejrzliwie, mówić, że jest histeryczką, fantastką. Bardzo cierpiała. Niewiele brakowało, by spakowała manatki i opuściła zgromadzenie. Co ją zatrzymało? Sam Jezus. Ukazał się mistyczce. Płakał. Gdy spytała: „Jezu, kto Ci wyrządził taką boleść?”, usłyszała: „Ty Mi wyrządzisz taką boleść, jeżeli wystąpisz z tego zakonu. Tu cię wezwałem, a nie gdzie indziej, i przygotowałem wiele łask dla ciebie”. Innymi słowy: to było „zgromadzenie jej marzeń”, najlepszy zakon, w jakim mogła wzrastać Sekretarka Bożego Miłosierdzia. „Powstaje nieopisana ulga i wyzwolenie, kiedy wreszcie przestajemy dyskutować z Bogiem o tym, jaki On być powinien, a zaakceptujemy, że On jest miłosierdziem i miłością” – przypominał karmelita Wilfrid Stinissen. Podobnie jest z Kościołem. Najtrudniej jest nam zaakceptować to, że Bóg działa przez zranioną, zbyt często skupioną na sobie wspólnotę i hojnie wylewa na nią obfitość swych łask. Od niemal 30 lat modlę się we wspólnocie i od niemal 30 lat słyszę: „A może zrobimy to i tamto?”, „Brakuje nam tego i tamtego”, „Mam świetny pomysł na…”. Nieustannie słyszę o tym, jak powinno być. O tym, jaki pomysł na wspólnotę mają kolejni jej członkowie. Ile z tych inicjatyw wypaliło? Tylko te, które były „odgórnymi” projektami, a nie pobożnymi akcjami nawróconych Pomysłowych Dobromirów. Tylko te, które pochodziły od Niego.
Jezu, ale zrób to tak…

5 grudnia miałaby 90 lat. Profesor Anna Świderkówna była nie tylko znakomitą biblistką i popularyzatorką wiedzy o antyku, ale też skromną kobietą ukrywającą przed światem swą intymną zażyłość z Bogiem. – Często jest tak, że przychodzi do nas Jezus i mówi: „Chodź za Mną”. I idziemy, tylko że od razu zaczynamy sami wyznaczać Mu kierunek marszu – opowiadała mi autorka bestsellera „Rozmowy o Biblii”. – I potem się dziwimy, że lądujemy na manowcach. A przecież jeśli Bóg coś mówi dziś, to wcale nie oznacza, że jutro zażąda tego samego. Może zmienić zdanie. Mocno przeżyłam to na własnej skórze. Muszę panu wyznać, że w 1961 r. złożyłam ślub: obiecałam Panu Bogu, że gdy umrze moja mama i będę sama, wstąpię do klasztoru. Mama zmarła w 1976 r., a ja dwa lata później wstąpiłam do benedyktynek w Żarnowcu. Ale rok później władze zakonne orzekły, że nie mam powołania. Miałam wówczas bardzo przykre uczucie, że to jest jakaś moja wina, której w żaden sposób nie mogę odkupić. I wtedy odczułam namacalnie łaskę spowiedzi. Podeszłam do konfesjonału, a kapłan rozgrzeszył mnie, ale nic dodatkowego nie powiedział. Wstałam zupełnie wolna, lekka. Kamień spadł mi z serca. Często z nami jest tak: niby idziemy za Jezusem, a tak naprawdę idziemy za naszym własnym programem. „Proszę, powiedz ze mną: »Kocham Kościół, ponieważ kocham Jezusa« – zachęcał uczestników konferencji Strefa Zero Ulf Ekman, były szwedzki pastor. Kiedyś w Jerozolimie podszedł do uschłego figowca i usłyszał: „Ulf, nigdy nie nazywaj martwym tego, co Ja mogę ożywić”. Gdy przyjrzał się drzewu, zauważył maleńkie zielone pączki. W ubiegłym roku dokonał konwersji na katolicyzm. – Naprawdę nie masz marzeń o Kościele? – zdziwią się niektórzy. Mam. Chciałbym, by był święty. Ale, tak między nami, to nie jest moje marzenie.

GN 50/2015

Możesz również polubić…