Księża z mojej listy

Erudyci, artyści, męczennicy ale nade wszystko ciężko tyrający mężczyźni, należący do jednej z najbardziej zapracowanych grup zawodowych.

Próbowałam kiedyś ułożyć listę księży, których w życiu spotkałam. I byłam zdumiona – trzech męczenników, erudyci, dusze artystów, ale nade wszystko ciężko tyrający mężczyźni, należący do jednej z najbardziej zapracowanych grup zawodowych wszystko z miłości do Kogoś, kogo nawet na oczy nie widzieli.

Listę otwiera kapucyn, ojciec Robert Prustow, proboszcz mojej sofijskiej parafii, widywany w dzieciństwie z rzadka, bo nie byłam jeszcze ochrzczona. Był rekordzistą wśród bułgarskich księży, bo siedział szesnaście lat w więzieniu za „szpiegostwo na rzecz Watykanu”. Księży katolickich w Bułgarii było około stu w chwili gdy komuniści doszli do władzy i wszyscy trafili do więzienia, kilku zostało zabitych, pozostali – po torturach i procesach – musieli odsiedzieć długoletnie wyroki. Ojciec Robert odsiedział i zgłosił się do pracy w tej samej parafii, w której go aresztowali.

O tym wszystkim dowiedziałam się od jego współbrata, ojca Franca Nonowa, który nie bał się już opowiedzieć mi o biciu i że w trakcie przesłuchania pękł mu bębenek, więc resztę życia nie dosłyszał. Niziutki, cichy, pokorny, sprawiał wrażenie, że przed chwilą zeskoczył z fresków Giotta w bazylice w Asyżu, bo miał coś w sobie z pierwszych towarzyszy świętego Franciszka. „Nie wytrzymałem bicia” – tłumaczył się i wspominał, jak w łagrze księża musieli najpierw potajemnie wyprodukować choć minimalną ilość wina z winogron i używając skórek od chleba odprawiali Mszę świętą na leżąco. Przy porannej toalecie w umywalniach celebrans mówił dyskretnie: „Dokonało się”, co oznaczało, że można było podejść do konfratra i potajemnie przyjąć Komunię świętą.

Gdy przyjechałam na studia do Polski i w pewnym momencie zrozumiałam, że powinnam przyjąć chrzest, kolejny ksiądz, którego spotkałam też był niesamowity. Nie mogę twierdzić, że to był czysty przypadek, bo prosiłam kolegów, żeby skontaktowali mnie z jakimś kapłanem, może tym, do którego chodzili na lekcje religii, bo opowiadali mi, że jest cierpliwy i potrafi każdego wysłuchać i ma czas na rozmowy z młodzieżą. I tak oto pewnego wieczoru zapukałam do furtki domu księdza Jana Twardowskiego, o którym właściwie nic nie wiedziałam – że jest poetą, zna wielkich ludzi ze świata, ale jest też pustelnikiem, który kontempluje Pana w samym centrum ponad milionowego miasta. Gdy się spotkaliśmy opowiedziałam mu wszystko absolutnie szczerze, nie zatajając pomysłów i wyobrażeń, ocierających się o herezję, może podświadomie chciałam go przetestować i trochę tym prowokowałam, zastanawiając się, czy nie wyrzuci mnie z drzwi. I na ten emocjonalny słowotok zareagował zdaniem, które mnie ścięło: Ja panią ochrzczę. Niby nic, a w tych słowach był nieprawdopodobny komunikat: Bóg kocha cię absolutnie, niezależnie od twojego grzechu, głupoty i bezczelności. Przyjęłam chrzest.

Mijały lata, księży spotykałam coraz więcej, miałam kolejnych spowiedników, poznałam dominikanów, w tym ojca Jacka Salija, który był dla mnie wymagający i taktowny, ale spod zwojów bawełny zawsze ukazywało się ostrze prawdy. Do dziś jest dla mnie uosobieniem wiary, szukającej zrozumienia, intelektu, który dzięki kontemplacji poznaje Boga i dzięki temu zmienia świat. I osobą, która pozwalała mi zrozumieć, dzięki czemu kultura łacińskiego chrześcijaństwa jest tak wspaniała i wypełniona blaskiem.

A potem praca w Katolickiej Agencji Informacyjnej stwarzała masę okazji, by z księżmi rozmawiać, robić wywiady i lepiej ich poznawać. I byli wśród nich męczennicy, był biskup Ignacy Jeż, który dwa i pół roku spędził w obozie w Dachau za to, że odprawił Mszę świętą za duszę swojego proboszcza, księdza Józefa Czempiela, zgazowanego w pobliżu obozu.

Biskup Ignacy był niezwykle pogodny, miał poczucie humoru, twierdził, że wycieczkę do Dachau zafundował mu sam Hitler. Jego absolutna wiara w miłość Boga i w to, że świat niezależnie od ludzkich zbrodni, należy do Niego, były źródłem jego pogody. Opowiadając o swoich przygodach, bo tak mówił o obozowych latach, wspomniał noc, spędzoną we Wrocławiu w drodze do Dachau. Dzielił celę z polskimi oficerami, więźniami Oflagu. Wieziono ich na proces do Berlina, a mieli być sądzeni za bunt w obozie jenieckim. Sprawa była stuprocentowa, wyroki śmierci pewne. Ksiądz Ignacy Jeż całą noc ich spowiadał, a wspominając to zdarzenie powiedział wiele lat później: Być może dlatego trafiłem do Dachau – żeby ich wyspowiadać.

Spotykałam też i nadal spotykam księży całkiem zwyczajnych, których jest najwięcej. Takich, za których, jak to mówią, człowiek nie dałby kilku groszy, a okazują się wspaniałymi spowiednikami, trafiającymi w sedno problemów życiowo-duchowych, czy ludźmi gorliwej modlitwy. Spotkałam księdza, który jako dziecko miał kłopoty z mówieniem, więc chodził pod krzyż w rodzimej miejscowości i prosił Jezusa żeby dał mu na tyle zdolności, by przyjęli go do seminarium, gdyż bardzo chce Mu służyć.

Inny był obiektem drwin w seminarium, bo był tak przeciętny i pozbawiony polotu, że nikt nie dawał mu szans, a gdy został proboszczem rozwinął skrzydła, parafianie wyczuwali, jak bardzo gorliwość o dom Pański go pożera i parafie, do których trafiał ożywały, powstawały nowe wspólnoty i wierni z innych parafii przyjeżdżają, bo człowiek prawdziwej wiary zawsze przyciąga.

Na swej drodze spotkałam nawet biskupa, który opowiadał o swojej totalnej bezradności, gdy już zgodził się przyjąć proponowany mu urząd, ale rzekł sobie w sercu, że skoro Bóg tego od niego chce, to on będzie służył. A zdziwionemu znajomemu, który szczerze stwierdził, że przecież niczym się nie wyróżnia, spokojnie wyjaśnił, że i owszem, ale Kościół właśnie takich zwykłych ludzi szuka, bo rządzi w nim tak naprawdę Duch Święty.

I to jest chyba najlepsze podsumowanie opisu księży z mojej listy, która jest bardzo długa i są wśród nich tacy, którzy upadli i odeszli. Byli i są wśród nich ludzie wybitni, męczennicy, którzy naśladując Mistrza szli za Nim na Golgotę, ale też ludzie bardzo przeciętni, bez wielkich talentów i chwil wielkiej próby. Wszyscy jednak bardzo pragnęli mi pomóc w dostrzeżeniu Boga – jego miłości absolutnie wariackiej i bezwarunkowej, ale też wymagającej wzrostu, wysiłku i ascezy. Byli wrażliwymi poetami i zdyscyplinowanymi naukowcami, których rozum poszukiwał Boga. Widziałam u niejednego zmęczenie, smutek i udrękę, bo odczuwali ciężar grzechu tysięcy ludzi i widziałam, co to jest łaska stanu, dzięki której wciąż mieli nadzieję. Bardzo różni, również słabi, jak powierzone owieczki, toczyli swoje ludzkie zmagania i walki. Nieraz pragnęli zobaczyć efekty swego wysiłku, walczyli z osadem goryczy po kolejnym odrzuceniu i szyderstwie.

Ich prawdziwe zwycięstwa zaczynały się w chwili, gdy oddawali się Duchowi Świętemu, i o tym mówili z pokorą. Dzięki Niemu potrafili pomóc wiernym w zbawieniu duszy, choć jedynie przypominali o drogowskazach.

Alina Petrowa – Wasilewicz

stacja7.pl

Możesz również polubić…