Marcin Jakimowicz: Pan Bóg? Uwielbiam!

To prawdziwie kopernikański przewrót w życiu duchowym. Zamiast kręcić się wokół siebie i zapisywać skrzętnie książkę skarg i zażaleń, zaczynamy błogosławić i zauważamy, że… wszystko kręci się wokół Niego.

Pan Bóg? Uwielbiam!   roman koszowski /foto gość

W ubiegłym tygodniu w czasie modlitwy przyszła intuicja: „Błogosław wszystkich, których dzisiaj spotkasz”. Zacząłem nieśmiało sprawdzać, jak to działa. Podchodzę do znajomej ekipy, która właśnie reaguje szyderstwem, opowiadając o naszym wspólnym znajomym. I już, już otwieram usta, by dorzucić puentę mistrza ciętej riposty, ale przypomniawszy sobie o porannych natchnieniach modlitewnych, pod nosem dukam: „Panie, błogosławię Cię w osobie, którą teraz obgadują”. Efekt? Już mi się nie chce, zwyczajnie nie chcę wchodzić w te werbalne przepychanki. Po co pakować się w jakąś duchową schizofrenię, w żonglowanie na przemian uwielbieniem i ironią?

W każdym czasie

Błogosławienie Boga w każdych, nawet najtrudniejszych sytuacjach to absurd. Z punktu widzenia świata. Pierwszą linią frontu powinny być prośby i błagania, cała ta nasza katolicka książka skarg i zażaleń. Bóg przełamuje ten schemat. Prosi „Błogosławcie, uwielbiajcie”. Nawet w czasie lokalnych duchowych trzęsień ziemi. Zwłaszcza wtedy. Błogosławienie Boga w każdej sytuacji wynika wprost z zachęty: „W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was (1 Tes 5,18). Błogosławieństwo jest czynnością Boską, nie z tego świata. Logika podpowiada racjonalnie: reaguj na zło rykoszetem. Wet za wet. Przeklinaj, złorzecz. Pomarudź sobie (Kowalski ma to wyssane z mlekiem matki), ponarzekaj. Bóg podpowiada: dziękuj, błogosław.

Kto jak kto, ale niewinny, niesłusznie oskarżony Jezus miałby wszelkie powody do przeklinania swego losu. Co robił? Łamał chleb, ukazywał swe pęknięte, rozerwane na Golgocie życie i szeptał: „Błogosławię”.

Wbrew sobie

Mój półtoraroczny synek Nikodemek złapał szklankę z herbatą i wylał na siebie wrzątek. Mocno się poparzył. Trafił pod strumień zimnej wody, później przez pół godziny zmienialiśmy mu zimne okłady. Zaczęliśmy błogosławić Boga w tej sytuacji. Naprawdę nie mieliśmy na twarzy przyklejonych uśmiechów ani wzniesionych pod sufit rąk. I wówczas zadzwonił telefon. Okazało się, że to ksiądz Stanisław Urbaniak, palotyn z Rwandy. Gdy opowiedziałem mu o wypadku, uśmiechnął się: „Ale przecież to wszystko tylko po to, żebyś zobaczył, że demon nie jest w stanie zrobić ci żadnej krzywdy, bo jesteś ukryty w rękach Pana Jezusa”. Zapytałem go, czy używa w czasie egzorcyzmów formy błogosławieństwa? – Jasne! Z niezłym skutkiem – uśmiechnął się. – Błogosławieństwo ma wielką moc. Jezus wołał: „Uwielbiam Cię, Ojcze, błogosławię!”. Gdy znajduje się ktoś, kto depcze mi po piętach, zaczynam się modlić: „Boże, wysławiam Cię w Twojej miłości do tej osoby”.

Po oparzeniu nie został najmniejszy ślad. Nie chodzi mi o żadne pobożne czary-mary z pieczątką „imprimatur”. Błogosławienie przywraca prawdziwe proporcje: nie ma sytuacji, która wymknęłaby się Bogu spod kontroli. „Nie zdrzemnie się i nie zaśnie Ten, który czuwa nad Izraelem”.

– Błogosław drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć – podpowiadał ks. Mirosław Nowosielski, wykładowca na UKSW. – To nie jest teoretyczne rozważanko. Doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź błogosławiony!”. Zły duch nie wkracza w te tereny. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt i mówię: „Błogosławię”. Gdy uczniowie prosili Jezusa: „Naucz nas się modlić”, rozpoczął od słów: „Ojcze, święć się imię Twoje”. Rozpoczął od… błogosławieństwa.

Co doprowadzało do pasji Najwyższego, obserwującego Izraela drałującego przez 40 lat przez pustynię? Nieustanne szemranie. Nie wielkie manifestacje, ostentacyjne trzaskanie drzwiami. Drobna niezgoda na rzeczywistość, brak zaufania.

– Błogosławieństwo, uwielbienie przywraca Bogu właściwe miejsce. Uwielbiam Go, oddaję Mu chwałę, skupiam się na Jego pięknie i przestaję wreszcie myśleć o sobie – wyjaśnia o. Rafał Kogut, franciszkanin z Cieszyna. – Gdy wspólnota „Ogień Boży” z Istebnej prosiła mnie o duchowe towarzyszenie, podpowiadałem im tylko jedno: uwielbiajcie, błogosławcie, reszta przyjdzie sama. Dziś to bardzo dynamiczna, obdarowana przez Boga wspólnota.

Si, problemo!

2 maja 2014 r. Całą rodziną wyruszyliśmy do Włoch. Od pół roku nie myślałem o niczym innym. Chciałem zwiać jak najdalej od problemów, kłopotów. Mapy Toskanii znałem na pamięć. Były w łazience, kuchni, w telefonie. Nigdy nie czekałem tak intensywnie na wyjazd jak tym razem. Oficjalnie wpuszczałem w tę przestrzeń Boga, ale czułem podskórnie: to mój pomysł, mój nowy bożek. Samochód (po przeglądzie) przemknął przez Czechy, Austrię. Tuż za włoską granicą, w Tarvisio, stanął. Na autostradzie. Z tyłu trójka spoconych dzieci, z których najmłodsze wykazuje po raz pierwszy w życiu objawy choroby lokomocyjnej, a dwoje starszych kłóci się zaciekle od kilku godzin. Przyjaciel mechanik przez telefon sugerował, co mamy sprawdzić. Sprawdzaliśmy. Bezskutecznie. Po dwóch godzinach podjechała laweta. Włoch podniósł maskę i rzucił: „Problemo!”. „Problemo?” – zapytaliśmy spłoszeni. „Si, problemo”.

Jadąc na lawecie (my z najmłodszym na górze, dwoje dzieci w szoferce), zaczęliśmy błogosławić Boga. To nie był nasz pomysł. Nie było nam do śmiechu. Byliśmy świeżo po lekturze książki „Moc uwielbienia” i wbrew kotłowaninie emocji i pytań rozsadzających głowę („No i po wakacjach…”, „Ile będziemy tkwić w tej dziurze?”, „Skąd wytrzaśniemy kasę na mechanika?”) zaczęliśmy szeptać: „Panie, błogosławimy Cię w tej sytuacji, bo jeśli się wydarzyła, to znaczy, że do niej dopuściłeś. Widzisz nasze położenie”. Było anielsko, ale niezbyt sielsko. Ta modlitwa stopniowo ucinała strach, rozżalanie się nad sobą, rozdrapywanie ran, szlochanie: „I co? Znowu my? Króliki doświadczalne?”. Rano zadzwonił pan „Si, problemo” i zwrócił nam sprawny samochód.

Schemacie – kacie

To krok desperata. Świetnie pisze się te słowa, gorzej z realizacją. Bóg zaprasza do błogosławienia nawet wówczas, gdy nie widzimy owoców swej pracy: „Drzewo figowe wprawdzie nie rozwija pąków, nie dają plonu winnice, zawiódł owoc oliwek, a pola nie dają żywności, choć trzody owiec znikają z owczarni i nie ma wołów w zagrodach. Ja mimo to w Panu będę się radować, weselić się będę w Bogu, moim Zbawicielu” (Ha 17-18).

O istotę błogosławieństwa zapytałem ks. Rafała Jarosiewicza ze Szkoły Nowej Ewangelizacji w Koszalinie. – Człowiek, który błogosławi, wchodzi w słowo Boże, które przypomina: szukajcie wpierw królestwa, a wszystko inne będzie wam przydane. Skupiamy się jedynie na Jezusie, zapominamy o sobie, o długiej liście naszych intencji i spraw do załatwienia i zaczynamy… zajmować się Bogiem. To chyba najtrudniejsze. Powinniśmy zostawić na boku wyobrażenia, projekcje, marzenia i oczekiwania i… zająć się Bogiem. Uwielbienie to akt woli, decyzja. Możemy błogosławić trudne sytuacje życiowe nawet przez łzy. Dlaczego to robimy? Bo taka jest wola Boża. „Błogosławcie, a nie złorzeczcie” (Rz 12,14). Nie wszystko, co dzieje się w naszym życiu, jest zgodne z Jego wolą, nie wszystkiego Bóg chce (nie chce grzechu, nie chce, żebyśmy się wzajemnie ranili), natomiast dopuszczając takie sytuacje, daje nam największy znak swojej miłości: tak nam ufa, że nawet gdy wyrzucamy Go z naszego życia, nie przestaje nas kochać. Myślę, że człowiek, który wchodzi w szemranie, obgadywanie, niezgodę, bardzo cierpi. Wylewa się z niego coś, co jest jego bólem, cierpieniem, niepozałatwianymi sprawami – odpowiada ks. Jarosiewicz.

Nie interesuje mnie to, czy błogosławienie jest „skuteczne”, nie chcę bawić się w wykresy i statystyki. Dla mnie ważniejsza jest istota tej modlitwy: przywrócenie właściwych proporcji. Bóg wie o tym, co cię gnębi, zanim otworzysz usta. Zna odpowiedź. Przełam schemat – podpowiada – zacznij błogosławić. W ciemno.

Możesz również polubić…